Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Oba zawróciły w miejscu i pojechały za nim. Przyśpieszyły i dogoniły go. Wtedy rozdzieliły się, jeden zrównał się z nim z prawej strony, drugi z lewej. Zrównawszy się, ludzie z samochodów uważnie obejrzeli furgon i popatrzyli na Brewera oskarżycielsko. Potem wóz z prawej strony skoczył do przodu, ten z lewej podążył za nim i szybko znikły za zakrętem. Na Packer Avenue odnalazł Dice'a i wpuścił do środka. Gdy ruszyli, minęli jeszcze jeden samochód z ludźmi w środku. -Musimy się stąd wydostać, nim Wolf skończy przesłuchiwać taśmę telefoniczną - rzekł Brewer. Minęli jeszcze dwa zaparkowane wozy z ludźmi. -Panie Jezu - odezwał się Dice - ilu oni ich mają? Autostradą New Jersey wracali do Nowego Jorku w lekkim, upor- czywym deszczu, z rytmicznym poskrzypywanięm wycieraczek przedniej szyby. Brewer uzyskał pokaźną wyrwę w spisie poszukiwanych części. -To lepsze niż jazda koleją - oznajmił Dice. 8. Zbliżający się do biurka Madeline Hale aplikant adwokacki trzymał w lewej ręce akta Brewera. Otworzyła teczkę i wyciągnęła całą mieszaninę papierów: nakazy sądowe, kopie oraz zeznania dotyczące procesu. W porównaniu z aktami innych spraw nie było tego wiele. Hale poczuła się jak archeolog na starożytnym śmietniku, dopasowu- jącym do siebie różne szczątki, by z nich odczytać zapomniane dzieje. Wśród papierów był też jej dzienniczek z procesu. Otworzyła go niedbale na stronicach z pierwszego widzenia z Brewerem w więzieniu. Trzymali go wówczas w Tombs, na dolnym Manhattanie, czekając na decyzję, czy postawić go przed sądem federalnym, czy stanowym. Przyprowadzono go do pokoju spotkań z adwokatami i zamknięto ich razem - po obu stronach Brewera stali strażnicy. Pierwsze, co w nim zauważyła, to była złość. Paląca złość. Musiał ostro pograć sobie z policjantami, bo gdziekolwiek się ruszył, zawsze towarzyszyło mu dwóch strażników. Po tym pierwszym spotkaniu Hale doszła do wniosku, że tę złość kierował przeciw samemu sobie. Z jej punktu widzenia Rumbh był wymysłem Brewera, podobnie jak jego historyjka o instrukcjach Rumbha i relacja z działań w Nowym Jorku - wszystko sfabrykowane na potrzeby procesu. W rzeczywistości było to bez znaczenia, bo najbardziej pogrążyły Brewera zeznania Marvela. Na marginesach swego dzienniczka procesowego Madeline znalazła pośpiesznie zanotowane tytuły książek, o które prosił. Nie było w tym wyborze żadnego systemu: historia, literatura, filozofia, polityka współ- czesna, biografie. Ani jednego czytadła. Liczbą pozycji, które przeczytał, znów jej zaimponował. W sumie zrobił na niej wrażenie dziwnej ryby, wyciągniętej na 148 powierzchnię przypadkowo zarzuconą siecią. Zupełnie nie pasował do zwykłej sztampy tajnych agentów: trochę rozwichrzonych, bystrych facetów, mało skłonnych do introspekcji. Tamtym zupełnie brakowało zrozumienia taktyki salami, którą pojął Brewer. Ich Sitwy kodeks moralny pozwalał na wiele bez żadnych niepokojów sumienia - zakładanie podsłuchów bez zezwolenia, wygłaszanie kłamstw niedbale ułożonych w taksówce, wsuwanie komuś heroiny do kieszeni płaszcza. Teraz zaczęła odczytywać dzienniczek procesowy od samego początku, zwracając uwagę na każde słowo w każdym dokumencie, dokładnie tak, jak to robiła poprzednio, ale z jedną podstawową różnicą. Dotychczas wszystkie jej działania opierały się na jednym założeniu: winny. Teraz przeglądała ten sam materiał z przeciwnym nastawieniem: niewinny. I wszystko wydało się jej jakby całkiem inną sprawą. Spojrzała na stary zegar kontrolny na ścianie, na jego powoli kiwające się wahadło i zaczęła się zastanawiać, ile czasu jej pozostało - ile czasu, nim Brewer nieodwołalnie zaangażuje się w jakieś planowane przez siebie przestępstwo. Czy ma do dyspozycji tygodnie? Dni? Godziny? W końcu zadała sobie pytanie, czy robi to dla niego, czy dla siebie. Całe popołudnie przesiedziała przy biurku, a odrzutowce z Narodo- wego Lotniska w Waszyngtonie wprawiały w drżenie szyby w jej oknach. Czytała kopie, zeznania i wszystkie inne papiery zgromadzone podczas procesu, poszukując jakiegoś faktu lub zestawienia słów, które wywołałyby iskrę nadziei. Godzina po godzinie szukała czegoś, co by wskazywało, że jednak on mówił prawdę. Słyszała, jak sekretarki i aplikanci mówią sobie dobranoc. Kilku wspólników firmy kolejno wsadziło głowy w kapeluszach przez jej półprzymknięte drzwi i pożegnało się lakonicznym skinieniem. Raz jeszcze^odczytała z wielką uwagą kopię zeznań Marvela. Ono ją niepokoiło. Jeden z nich kłamał. Marvel albo Brewer. Jako adwokat bywała okłamywana przez prawie wszystkich klientów - czy to w drob- nych szczegółach, czy w sprawach zasadniczych. Co do Brewera nie żywiła żadnych złudzeń. Bo zawsze pamiętała słowa szefa firmy wypo- wiedziane w dniu, w którym zaczynała tutaj swą karierę. - Nigdy tego nie zapomnij! Wszyscy ludzie kłamią. A szczególnie kłamią swoim adwokatom. Ale jak wobec tego wytłumaczyć zachowanie Marvela. Jego słowa, nawet jeśli były kłamliwe, zaprowadziły do więzienia nie tylko Brewera. Zaprowadziły też samego Marvela. Powoli zaczynała pojmować, że jest to najdziwniejsza ze spraw, jakie prowadziła. Jeśli fakty potwierdzą hipotezę, to okaże się, że Marvel był 149 jedynym znanym jej człowiekiem, który skłamał, aby dostać paroletni wyrok. Wystarczy. O ósmej wieczór zdecydowała, że na dzisiaj dość. Zmę- czona wyprostowała się w fotelu, spoglądając na plik papierów z teczki Brewera. Spod samego spodu wystawał bilet na samolot. Wyciągnęła go. Bilet Brewera: z Rzymu do Nowego Jorku i z powrotem z Nowego Jorku do Rzymu. Tylko pierwszy przelot został wykorzystany. Zbadała dokładniej bilet lotniczy. Został wystawiony przez waszyng- tońskie przedstawicielstwo linii. Po raz pierwszy pojęła, jakie to ma znaczenie. Bilet kupiono w Waszyngtonie. Nie mógł go kupić Brewer w Rzymie