Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Evelyn z Walterem nigdy by nie puścili z nami swego ukochanego dziecka, gdyby się spodziewali, że coś nam grozi. Ja zresztą także. Nazajutrz rano dostałam kolejną wiadomość od Emmeline Pankhurst - tym razem było to zaproszenie na pilne popołudniowe zebranie komitetu. Nefret zabrała Lię ze sobą do szpitala, chłopcy poszli z Walterem do British Museum, a Emerson obwieścił przy śniadaniu, że będzie pracował nad książką i nie należy mu przeszkadzać. Szykowałam się więc do spędzenia długiego, spokojnego dnia z Evelyn - nie tylko moją szwagierką, ale i najbliższą przyjaciółką - po namyśle uznałam jednak, że wezmę udział w tym spotkaniu. Choć pani Pankhurst nie napomknęła o swym poprzednim liściku, odebrałam jej zaproszenie jako coś w rodzaju gałązki oliwnej. Było krótkie i zwięzłe, jak list w interesach. Evelyn, równie żarliwa sufrażystka jak ja, zgodziła się, że powinnam dla dobra sprawy nadstawić drugi policzek, oparłam się jednak sugestii, że mogłaby mi towarzyszyć. - To robocze spotkanie, zrozum - tłumaczyłam jej - i nie powinnam przyprowadzać nikogo obcego, zwłaszcza że nie jestem członkinią komitetu. Być może zamierzają zaproponować mi członkostwo. Tak, to całkiem prawdopodobne... Evelyn pokiwała głową. - Czy sama powiadomisz Emersona o swoich planach, czy ja mam mu o nich powiedzieć, kiedy wychynie ze swojej nory? - zapytała. - Kiedy mu ktoś przeszkadza, zachowuje się jak zły niedźwiedź - stwierdziłam ze śmiechem. - Chyba sama mu powiem. Nie lubi, gdy wychodzę, nie informując go o tym. Emerson siedział pochylony nad biurkiem, atakując kartkę papieru gwałtownymi ruchami pióra. Odchrząknęłam. Wzdrygnął się, upuścił pióro, zaklął i wbił we mnie spojrzenie. - O co chodzi? - Wychodzę, Emersonie. Uznałam za stosowne powiedzieć ci o tym. - A dokąd to? - zapytał, przeciągając zdrętwiałe ramiona. Kiedy wytłumaczyłam mu, dokąd się udaję, jego oczy rozbłysły. - Zawiozę cię samochodem. - W żadnym wypadku! - Ależ, Peabody... - Masz pracę, mój drogi. Poza tym nie zostałeś zaproszony. To spotkanie robocze, w dodatku muszę najpierw załatwić kilka sprawunków, a ty nienawidzisz chodzić po sklepach. - Jedna wymówka wystarczy - odparł łagodnie. Odchylił się na krześle i spojrzał na mnie badawczo. - Nie okłamałabyś mnie, prawda, Peabody? - Mogę ci pokazać list od pani Pankhurst, jeśli mi nie wierzysz - oświadczyłam. Emerson uniósł dłoń. - Czuję się urażona, mój drogi, że wątpisz w moje słowa. List leży na biurku w moim pokoju i jeśli chcesz go zobaczyć, sam się pofatyguj. - To znaczy, że jedziesz powozem? - Tak. Bob mnie zawiezie. Skąd to śledztwo, Emersonie? Czyżbyś miał jakieś przeczucia? - Ja nie miewam przeczuć - odburknął. - W porządku, Peabody. Zachowuj się należycie i spróbuj nie wpaść w żadne tarapaty. Skoro już wspomniałam o sprawunkach, uznałam, że rzeczywiście powinnam ich dokonać, bo nigdy nie okłamuję Emersona - chyba że jest to absolutnie niezbędne. Zajęło mi to trochę czasu i gdy kazałam jechać Bobowi pod Clement’s Inn, gdzie panie Pankhurst założyły swoją kwaterę, zaczęło się już zmierzchać. Fleet Street zapchana była omnibusami, powozami, furgonami i rowerami, usiłującymi znaleźć lukę w potoku pojazdów. Wszystkie te pojazdy, gdy tylko nadarzyła się okazja, wyprzedzały automobile, dodając ryk silników do ogólnego zgiełku. Posuwaliśmy się dość powoli. Kiedy nasz powóz w pewnym momencie zwolnił jeszcze bardziej, wyjrzałam przez okno i zobaczyłam w przodzie plątaninę pojazdów. Przyczyną wstrzymania ruchu okazały się ręczny wózek i dwukółka, które sczepiły się ze sobą. Ich właściciele obrzucali się obelgami, inni dodawali swoje komentarze, a gdzieś za nami niecierpliwie ryczał klakson samochodu. - Pójdę stąd na piechotę! - zawołałam do Boba. - To tylko kilkaset metrów. Otworzyłam drzwi powozu z pewnym trudem, ponieważ tuż przy nas zatrzymał się dostawczy furgon. Zabrałam się do wysiadania, lecz moje stopy nie zdążyły dotknąć ziemi. Mignęła mi tylko nieogolona twarz i przerzucono mnie niczym ciężką paczkę z ramion jednego mężczyzny w jeszcze boleśniejszy uchwyt drugiego osobnika. Początkowo zaskoczenie nie pozwoliło mi się skutecznie bronić, ale po chwili zobaczyłam za plecami mężczyzny coś, co mi powiedziało, że nie ma czasu do stracenia. Tylne drzwiczki furgonu były otwarte i to właśnie do jego ciemnego wnętrza mnie niesiono. Sytuacja nie przedstawiała się najlepiej. Upuściłam parasolkę, a moje krzyki ginęły w nieustannym trąbieniu aut. Kiedy napastnik próbował mnie wepchnąć do furgonu, udało mi się złapać jedną ręką framugi, lecz mocne uderzenie w przedramię zmusiło mnie do jej puszczenia i wyrwało mi z piersi okrzyk bólu. Klnąc ordynarnie, opryszek pchnął mnie i upadłam, uderzając się mocno w tył głowy. Na poły w furgonie, na poły na zewnątrz, oszołomiona i bez tchu, oślepiona przez kapelusz, który ściągnięto mi na oczy, zbierałam siły do ostatniego aktu oporu. Gdy czyjeś ręce złapały mnie za ramiona, wierzgnęłam nogami najmocniej, jak mogłam. - Do kroćset! - zawołał znajomy głos. Usiadłam i zsunęłam kapelusz z oczu. Zapadł już zmrok, lecz zapaliły się lampy uliczne, a silne światła reflektorów auta wydobyły z ciemności sylwetkę, którą znałam równie dobrze jak ten kochany głos. - Och, Emersonie, to ty? Czy cię zraniłam? - Uniknąłem katastrofy o cal - odparł ponurym głosem. Wyciągnął mnie z furgonu i przycisnął do piersi tak mocno, że drugi z moich najlepszych kapeluszy uległ destrukcji. - Nic się jej nie stało? - Ten zaniepokojony głos należał do Davida, który wlazł na wóz stojący tuż za nami. Ignorując przekleństwa woźnicy i deszcz główek kapusty, zeskoczył z fury i stanął przy Emersonie. - Lepiej natychmiast ją stąd zabierzmy, profesorze. Może ich być więcej. - Niestety nie - burknął Emerson, zaglądając pod furgon