Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Minuty schodziły jedna za drugą, a ja siedzia- łam bezczynnie, bo do sklepu nikt nie wchodził. Cały poprzedni dzień spędziłam tu z siostrą i pod jej opieką wdrażałam się do pracy, a ona pokazy- wała mi wszystko po kolei — cały ten skompli- kowany majdan sklepowy — i uprzedzała: „Ni- czego nie ruszaj, niczego nie zmieniaj, niech wszystko zostanie tak, jak sobie poustawiałam". Więc jeżeli wszystko jest dobrze, to co mam wła- ściwie robić? Wreszcie przez szeroką szybę witryny sklepo- wej zobaczyłam magazyniera z PGR-u Wieczor- ka, jak maszerował raźnym krokiem przez skrzy- żowanie. Do sklepu czy nie? — wróżyłam sobie. Gdyby tak — byłby to dobry omen, bo zawsze mnie uczono, że jak pierwsza jest baba, to nie- dobrze, że szczęsny początek bierze się zawsze od mężczyzny. Tak, Wieczorek szedł prosto do sklepu — prze- konałam się o tym rychło. Kołysał się, śmiesznie wyrzucając nogi przed siebie. Jeszcze parę kro- ków. Jeszcze moment, jeszcze drugi, jeszcze tyl- ko trzy kroki —? już: zamaszystym ruchem roz- warł skrzydło drzwi. Zobaczywszy mnie za ladą, zatrzymał się przy wejściu, otworzył szeroko oczy, policzki jego rozjaśniły się uśmiechem. Do- piero wtedy na dobre zamknął za sobą, zbliżył się do kontuaru i zarzucił mnie nawałnicą słów: — Kogo widzą moje śliczne oczy! Czy to na- sza panna Basieńka, czy anioł z reszelskiego ko- ścioła? Ot, jak to świat szybkim marszem zmie- rza do komunizmu! Bo jeżeli w sklepie jest i to- war, i jeszcze taka dziewczyna na dodatek, to właściwie czego więcej potrzeba? Wyciągnął do mnie dłoń, pochyliwszy się nad ladą. Wahałam się, czy mu podać rękę; nie będę się chyba ze wszystkimi dokumentnie witała, zresztą może to nawet niehigieniczne i zakazane, nikt mi tego nie wyjaśnił. Ale pomyślałam, że ten pierwszy mężczyzna, jako dobra wróżba, za- sługuje na wyjątek. Podałam mu rękę, a on ca- łował ją zbyt długo. Musiałam mu ją wyrwać. — Mniam, mniam, mniam, jaka rozkosz! Żeby tak jeszcze buziuchnę pocałować, to chodziłbym do sklepti dwadzieścia razy na dzień. A wierz mi, Basieńko, gdyby mi tak jeszcze wolno było ciebie kochać, to nosiłbym cię na rękach. — A jak moja siostra urzędowała w sklepie, to nie było dobrze? — Ach! Jadzia jest też cud-dziewczyna, obie jesteście anioły! Ale jak sobie wyobrażę, że za- miast ciebie mogłaby tu na zastępstwo przyjść jakaś wydra, to brrr... Byle czego ma człowiek dosyć każdego dnia we własnym domu. — U pana to każda nowa jest aniołem, a po jakimś czasie z anioła robi się diablica. — Co robić? Człowiek nie dyszel od wozu, lu- bi zmianę. Zmieniają się czasy, ustroje, mody, maszyny, ceny, to i babę człowiek też chciałby odmieniać. — Pan tu gada i gada, a przecież ja mam sprzedawać. Niech pan popatrzy, już idzie sołty- ska... A ja się cieszyłam, że pierwszym klientem będzie mężczyzna. Spojrzał w okno. Sołtyska Wiśniewska szła w domowym fartuchu, wznosząc się na kulawych nogach i opadając jak okręt na fali. — Pani nie wie? Sporciaki, zapałki i piwko. Reszta należy do baby. No, ale trzeba spie... pra- szam! —• Bo co? — spytałam, sięgając po papierosy i zapałki, bo butelkę Wieczorek wziął sobie sam, a potem rzuciłam mu karcące spojrzenie. — Bo nic — odparł zmieszany. — Piwo wezmę na drogę. Powietrze robi się swądliwe. Wydając mu resztę, spojrzałam w okno. Tuż za sołtyska szła księgowa z PGR-u — córka kie- rownika gospodarstwa, Szolla, która ponoć miała wyjść za mąż za kogoś w Biskupcu i w związku z tym opuścić Podgaj. Czyżby Wieczorek przed nią uciekał? — Coś pan? — powiedziałam głośno. — Księ- gowa panu wadzi? — Eeee tam, wadzi nie wadzi... Nie wie pani, Basieńko? Zgoda też tak kołem się toczy, jak owa fortuna. Nie kładź palca, gdzie tobie niemi- ło. No, ciao, aniołku! Sołtyska już otwierała drzwi. Wieczorek wy- mknął się, nim je zamknęła. Nie widziałam już, jak mijał ;ńą z księgową. Po chwili zapachniało w sklepie jak w perfumerii. Ania Szollówna ustatkowała się trochę w ostat- nich czasach i spoważniała, ale niektórych ele- mentów blichtru nie mogła się wyzbyć. Nie tyl- ko Wieczorek jej nie lubił. Ja też za nią nie przepadałam, a i z Wiśniewską nie przywitały się wcale, chociaż znały się od dawna. No tak, księgowa wynosiła się nad całą wieś i dla wszy- stkich była jakby kimś obcym. Sołtyska odpłynęła ze swoimi zakupami ku- chennymi, Szollówna z carmenami i batonikiem czekoladowym. Przemknęło przez sklep jeszcze kilka osób — przeważnie dzieci — i znów zosta- łam sama. Wiedziałam, że sobotniego ruchu — jeżeli dziś w ogóle jakiś się wywiąże — można spodziewać się dopiero po przerwie południowej. Mogłam więc swobodnie rozmyślać. A więc to już tak daleko zaszło! Ja, najmłod- sza w domu, stoję oto jak inni na stanowisku pracy i zarabiam pierwsze w swym życiu zło- tówki. A jednocześnie moja siostra Jadzia — pierwsza z naszego rodzeństwa — zakłada własną rodzinę. Czyli dwie rewolucyjne zmiany w domu za jednym zamachem