Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Aż do wieczora, a potem jeszcze przez wiele dni. - Chodzi ci o to, że był przeciwny? - Nie, coś jeszcze gorszego - odparł Horton. - Że poczuł się urażony, skonsternowany i zawiedziony, jakbym robiąc to, co zrobi- łem, zaatakował własną rodzinę i próbował osądzać naszych przyja- ciół. Nie mógł, rzecz jasna, powiedzieć mi tego, bo mnie kocha. - I dlatego, że istnieją granice. Horton powoli skinął głową. - Jestem pewien, że wrócę do pracy, Karl. Po prostu myślę, że zajmę się już czymś innym. - Spróbował się uśmiechnąć, ale wy- szedł mu smutny grymas. - Zdaje się, że bez względu na wiek, dzie- ci chcą, żeby rodzice byli z nich dumni. - Rozumiem - powiedział Brohier. - Rodzice bywają też najbar- dziej wymagającą publicznością. Tak się składa, że sam miałem ojca... - zawahał się. - Nie będę więcej prosił, ale jeśli zmienisz zdanie, nie bądź zbyt dumny, by mi o tym powiedzieć - dodał po chwili. - Tyle mogę ci obiecać, doktorze B. - To dobrze. - Brohier zrobił krok w stronę ciepłych, zachęca- jących świateł głównego holu, po czym zatrzymał się gwałtownie i obrócił na pięcie. - Jeśli pozwolisz, chciałbym coś powiedzieć ra- czej jako mentor, niż przyjaciel... - Naturalnie. - Pilnuj, żebyś przede wszystkim sam był z siebie dumny. Nie rezygnuj z tego, by zdobyć czyjąś aprobatę. Nauczyłem się tego ob- serwując własnego ojca. - Brohier pokręcił głową i parsknął niewe- sołym śmiechem. - Żałosne było tylko to, że on sam nigdy tego nie umiał. Zostaniesz u mnie na noc? - Wolałbym sprawdzić, czy złapię nocne połączenie z lotniskiem albo wynająć samochód i pojechać do Cape May. To może być na- wet przyjemne. Brohier skinął głową. - Miło było cię zobaczyć, Jeffrey. Życzę bezpiecznej drogi do domu... gdziekolwiek to jest. Ostatecznie Jefrrey spędził tę noc w motelu niedaleko kampusu i wrócił pierwszym porannym pociągiem. Gdy wreszcie dotarł do mieszkania, z zaskoczeniem zauważył, że cokolwiek znaczy dla niego to miejsce, niewiele ma wspólnego z prawdziwym domem. Pożegnał je następnego dnia, by ruszyć w dalszą drogę. 20. Postępy rozumu Wojna ma w sobie tyle szaleństwa i niegodziwości, że wiel- kie nadzieje należy wiązać z postępami rozumu; a jeśli jest cień nadziei, trzeba wspomóc ją wszelkimi środkami. James Madison Zmiana była szybka, nagła i ostateczna. Następnego dnia po tym, jak Toni Franklin dołączyła do zespołu zajmującego się Deto- natorem, Narodowa Rada Bezpieczeństwa formalnie przejęła spra- wę od zawiązanego naprędce komitetu Wysoka Szarża. Wysoka Szarża nie miała oficjalnego statusu, a zatem papierko- wa robota nie była potrzebna. Poza tym trzy z czterech stanowisk w obu ciałach zajmowały te same osoby - prezydent Breland, sekre- tarz stanu Carrero i sekretarz obrony Stepak - toteż zmiana zdawała się nie mieć większego znaczenia. Dla postronnego obserwatora była ona wręcz nieistotna. Spotkania odbywały się teraz w nowej sali, w innym skrzydle budynku. A że nie trzeba było już tak bardzo liczyć się z czasem pre- zydenta, organizowano je dwukrotnie częściej - dwa razy w tygodniu. Zabierały też więcej czasu - zwykle cały poranek lub popołudnie. Tematy, jakie poruszano, pozostały jednak niezmienione, podob- nie jak bolączki. NRB wciąż musiała radzić sobie z podwójnym opo- rem: pasywnym ze strony Pentagonu i aktywnym ze strony Kongresu. Nadal też zmagała się z rozmaitymi aspektami bezpieczeństwa kraju, zarówno wewnętrznego, jak i zewnętrznego. I jak zwykle, członko- wie Rady przekonywali się na każdym kroku, że bez względu na to, jak bardzo przykładają się do pracy, nie unikną niespodzianek. Mimo wszystko, jeżeli wiedziało się, gdzie szukać, można było dostrzec pozytywne strony zmiany. Najbardziej oczywistąkorzyściąbył sam fakt zastąpienia Richar- da Nolby'ego przez Toni Franklin. Zepchnięcie szefa sztabu na bocz- ny tor w sprawie Detonatora rozwiązało problem gnębiący Brelan- da, który coraz gorzej znosił ambiwalencję Nolby'ego w kwestii wynalazku. Były zausznik Przewodniczącego Izby był jedynym praw- dziwym przedstawicielem waszyngtońskich elit w ekipie Brelanda. Prezydent czuł, że jego obsesyjne wręcz podliczanie zysków poli- tycznych w każdym omawianym scenariuszu wydarzeń kłóci się z duchem całego przedsięwzięcia. Teraz jednak rola Nolby'ego została zmarginalizowana, i to w spo- sób, który nie dawał mu powodu do narzekań, wiceprezydent bo- wiem był statutowym członkiem NRB, a wszelkie sprawy dotyczące Detonatora podlegały nadzorowi Rady. Osiągnięcia Toni Franklin, która znakomicie sobie radziła w łataniu stosunków ze Wzgórzem i w przełamywaniu impasu na spotkaniach, były dodatkowym plu- sem całego manewru