Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

.. na zachodzie i w bloku komunistycznym, wśród narodów Trzeciego Świata. To ty, Giacomo, lepiej niż ktokolwiek inny zarządzałeś finansami Kościoła i doprowadziłeś je na niebotyczne wysokości. To właśnie ty pertraktowałeś z wszystkimi potęgami w najdelikatniejszych kwestiach. To nie ulega wątpliwości. Zatem - co mam sądzić o tym, co mi teraz mówisz? Nikły uśmieszek pojawił się na spierzchniętych wargach Kaliksta. Jego twarz pobladła. W czasie choroby skóra papieża stała się prawie przezroczysta. - Nazwij to mądrością zdobytą z trudem, Salvatore, wynik spędzenia większości mego życia na tym, co właśnie opisałeś. Wciąż masz szansę skorzystać z tego, czego właśnie zacząłem się uczyć teraz, pod koniec kariery... Jeszcze jest czas. Ale musisz mnie wysłuchać i nauczyć się. Otrzymaliśmy znak, Salvatore - pierwszy w mym życiu, znak ostrzegający nas, prowadzący nas... a my zlekceważyliśmy jego prawdziwe znaczenie! - Jego pięść z hukiem uderzyła o lśniący blat stołu. Kalikst przyglądał się z przeszywającą ciekawością, zafascynowany zachowaniem D’Ambrizziego. - Morderstwa - wyszeptał D’Ambrizzi. - Modlę się, byś to zrozumiał. Morderstwa - to znak jak krzyż, który pojawił się przed Konstantynem wyryty w zachodzącym słońcu. Masz największą możliwość z wszystkich następców Piotra ukształtować Kościół na dobre. Możesz przywrócić mu jego cel... jeśli tylko rozpoznasz znak, prawdę morderstw, prawdę kryjącą się za morderstwami. To nie są święte morderstwa, Salvatore. To nie są morderstwa Kościoła, nie są tym, co nam się wydawało, ani tym, co zakładaliśmy. Byliśmy głupcami, zaślepionymi, osłoniętymi płaszczami naszej własnej ważności. Te morderstwa, którymi pozwoliliśmy nas samych zastraszyć, nie są wyzwaniem pochodzącym od środka Kościoła - bez względu na to, kto za nimi stoi! Są częścią świata, który stworzyliśmy dla nas samych. Były nieuniknione, bo sami oddaliśmy się w ręce naszych wrogów... To są świeckie morderstwa, bo staliśmy się niczym więcej jak jeszcze jednym kółeczkiem w świeckiej maszynie... a te morderstwa to cena, której zażądał od nas świat. Zaangażowaliśmy się w niemoralne machinacje finansowe, w zbrodnię, politykę i w nieskończone gromadzenie bogactw, a teraz musimy za to zapłacić! Oczywiście, niektórzy mogą szeptać o assassini, ale jeśli im uwierzymy, to będziemy się oszukiwać. Byliśmy ślepi, a assassini to jedynie symbol, narzędzie, które stworzyliśmy, by się ukarać. Ale Wasza Świątobliwość może stać się otwartymi oczami kościoła, może to powstrzymać... Tylko ty... - Ale jak, Giacomo? Powiedz mi, co muszę zrobić? Kalikst, który nie przywiązywał wagi do mistycyzmu, zastanawiał się, czy oto nie stoi przed nim oszalały, boski posłaniec a może prorok. Czy to Bóg do niego przemawia? Czy ten stary człowiek, który kiedyś był jego mentorem, działa z Boskiego polecenia? Kalikst nie miał już czasu na cuda boskie czy inne. Jego nastawienie było nastawieniem biurokraty, a jak miał biurokrata poradzić sobie z tą sytuacją? A przecież od tak dawna ulegał wpływom kardynała... Siła osobowości D’Ambrizziego już na niego działała. To wciąż tkwiło w płonącej skorupie starego człowieka, jak sama istota starego człowieka, jak sama istota człowieczeństwa. - Tylko pamiętaj, kim jesteś. - Ale kim jestem, Giacomo? - Jesteś Kalikstem. Przypomnij sobie pierwszego Kaliksta i twoja misja wyda ci się oczywista... - Nie wiem... Ogromna dłoń nagle opadła na ramię papieża i ścisnęła je jak imadło. - Posłuchaj mnie, Kalikście... i bądź silny! Siostra Elżbieta usiadła wygodniej w fotelu, odsunęła się od biurka i położyła stopy na blacie. W biurach redakcji było pusto i ciemno. Minęła dziesiąta. Zapomniała zjeść obiad, czuła się tak, jakby kawa wypaliła jej w żołądku dziurę. Czas topnienia. Trzymała w ręku ostatni długopis, w którym wypisał się wkład. Wycelowała nim w stronę kosza, nie trafiła i usłyszała, jak upada w odległym kącie. Idealnie. Wydawało się, że po prostu nie jest w stanie celnie rzucić. - Kim, do diabła, jest Erich Kessler? Dlaczego jego nazwisko znalazło się na liście Val? Mówiła cicho, wyraźnie, rzucała słowa w ciszę z lekkim wydechem, jakby miała nadzieję, że popłyną przez jakieś wzburzone wody i dotrą do stóp wyroczni. Zrobiła już wszystko poza zwróceniem się do rady czarowników albo hipnotyzera. Gdyby nazwisko Kesslera nie pojawiło się nigdzie indziej tylko na liście ułożonej przez Val, mogłaby założyć, że taki człowiek po prostu nie istnieje. Ale Val była zbyt dokładna. Oznaczało to jedynie, że ktoś taki istnieje, że w jakiś sposób jest powiązany z nimi. Fakt, że nie było przy jego nazwisku daty oznaczał, iż wciąż żyje, gdyż daty wypisane przy innych oznaczały daty śmierci. Ale gdzie, u diabła, należało go szukać? Uliczka bez wyjścia. Co robić? Ocknęła się o północy, z nogami wciąż na biurku. - Tak - stwierdziła - to bzdury. Wróciła do mieszkania przy Via Veneto i nie mogła zasnąć. I zanim się zorientowała, już nadszedł czas na bieganie, bo zaczął się nowy dzień. Zrozumiała, że musi zadzwonić. - Eminencjo, tu siostra Elżbieta. Bardzo mi przykro, że przeszkadzam... - Nie wygłupiaj się, moja droga. Co mogę dla ciebie zrobić, siostro? - Muszę się z Eminencją zobaczyć. Wystarczy mi kwadrans... - Rozumiem, dobrze więc, dziś po południu. O czwartej u mnie. - Zawsze tak mówi o Watykanie. Święty Jaś. Czekał na nią w swoim gabinecie. Był sam. Ubrany w całkowity strój ceremonialny. Dostrzegł, że patrzy na niego szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami i uśmiech pojawił się pod jego wielkim jak banan nosem