Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Nie, mimo wszystko nie, powiedziała sobie stanowczo. Sama wplątałam się w tę kabałę, więc sama muszę sobie z tym radzić. W końcu jestem już na stanowisku, na którym ponosi się odpowiedzialność. Nie można przed tym uciekać. Nacisnęła przycisk dzwonka, wzywając swoją drugą sekretarkę, Penny Campion. Zaangażowała ją wkrótce po swym powrocie do Despards, mimo nie ukrywanej niechęci pani Hennessy. Formalnie biorąc przyjęła Penny po to, by pomagała jej w koordynowaniu tej części obowiązków, które polegały na spotkaniach towarzyskich i najróżniejszych kontaktach zewnętrznych. Te zajęcia rzeczywiście zabierały Kate mnóstwo czasu i wysiłku, ale niezależnie od tego obiecywała sobie, że w przyszłości pozbędzie się pani Hennessy, a Penny zajmie jej miejsce. Penny Campion była rówieśnicą Kate. Zawsze pogodna, bystra, bardzo sprawna, nie mówiąc już o tym, że polecona przez samą pannę Hindmarsh, która znała ją osobiście, jako że przez lata przyjaźniła się z jej babcią. Już po pierwszym dniu Kate wiedziała, że tym razem trafiła na właściwą osobę. W kontakcie psychicznym "zaskoczyły" niemal od pierwszej chwili, rozumiały się w pół słowa. Także i teraz Penny pojawiła się natychmiast, z bloczkiem do notatek i nieodłącznym długopisem, gotowa do działania. - Penny, muszę dostać miejsce w najwcześniejszym rejsie Concorde do Nowego Jorku. To nagłe i bardzo pilne. Nie wiem, ile czasu zajmie mi załatwienie spraw, mam nadzieję, że uda mi się wrócić jeszcze tego samego dnia wieczorem. O której jest najbliższy odlot? - Na poranny rejs jest już za późno, ale zaraz sprawdzę, czy są jeszcze miejsca na szóstą po południu. Wtedy jednak będzie pani musiała nocować w Nowym Jorku, bo na ten powrotny o ósmej już pani nie zdąży. Może więc lepiej będzie lecieć jutro rano o wpół do jedenastej? - Penny mogła podawać godziny odlotów bez zaglądania do notatek, ponieważ w swej poprzedniej pracy miała szefa, który latał do Nowego Jorku kilka razy na tydzień. - Nie - powiedziała Kate. - Muszę tam być możliwie najszybciej. Sprawdź, czy dostanę jeszcze jakieś miejsce na szóstą, dobrze? Okazało się jednak, że nie tylko wieczorny Concorde miał już komplet; podobnie było z odlatującymi za, ocean Jumbo Jetami. Najwcześniejszy z możliwych był więc rejs naddźwiękowy o dziesiątej trzydzieści rano, z którego właśnie ktoś zrezygnował. Zaraz potem Penny połączyła Kate z Nowym Jorkiem, gdzie Rolf Hobart dał upust histerii i obrzucił ją gradem grubiańskich obelg i zniewag. Stosunkowo najbardziej parlamentarne były jego ostatnie słowa: - Albo weźmie pani swą panieńską dupę w troki i zjawi się tutaj galopem, albo wzywam prasę i przekazuję im wszystko. I będziemy rozmawiać o prawdziwych pieniądzach, bo jeżeli nie - natychmiast skarżę was, gówniarzy, do sądu, i to o pięć milionów dolarów. Minimum! - Będę w Nowym Jorku o dziewiątej dwadzieścia waszego czasu - odpowiedziała Kate, starając się zachować spokój. - Powiedzmy więc, że o wpół do jedenastej będę u pana w biurze. - Czekam do jedenastej. W przeciwnym razie natychmiast zwołuję prasę, która już się wam dobierze do dupy! Rolf Hobart triumfalnie trzasnął słuchawką, podczas gdy po drugiej stronie linii Kate aż dygotała z oburzenia i bezsilnego gniewu. Organicznie nie znosiła prostactwa i chamstwa, zwłaszcza wyrażającego się we wrzasku. Nic dziwnego, że w rezultacie wieczorem miała trudności z zaśnięciem. W końcu podniosła się z łóżka i jeszcze raz zaczęła przeglądać kserokopie dokumentów, dołączonych do tego nieszczęsnego konia Tang. Niezależnie od tłumaczenia dostarczonego przez sprzedających, także specjaliści z firmy Despards zbadali papiery i dokonali własnego tłumaczenia. Również i oni stwierdzili jednoznacznie, że dokumenty były autentyczne - świadczył o tym ich styl, język, a także rodzaj użytego papieru. Specjalista sinolog sprawdził zapisy dotyczące rodziny, która sprzedała figurkę w Szanghaju: potwierdziło się, że był to rzeczywiście istniejący i wysoce szanowany ród mandarynów. Potem Kate zaczęła po raz kolejny przeglądać zdjęcia, przedstawiające figurkę konia niemal pod każdym możliwym kątem i w każdym możliwym ujęciu - w planie ogólnym, w zbliżeniu i w rozlicznych powiększeniach poszczególnych detali. Na żadnym z tych zdjęć nadal nie mogła się dopatrzyć czegokolwiek, co mogłoby budzić podejrzenia. Jednakże decydujące były wyniki badania termoluminescencyjnego. Było to bardzo kosztowne badanie, odpowiednik oznaczania wieku obiektu z zastosowaniem izotopów węgla; pozwalało na ustalenie wieku różnych metali, w tym także takich malowanych brązów, z dokładnością do dziesięciu lat. I oto laboratoryjne badanie, na które powoływał się Rolf Hobart, stwierdzało, że figurka konia została wyprodukowana ledwie kilka lat temu. Jak to możliwe? Kto mógł coś takiego zrobić? Gdzie? Kiedy? Dla kogo? - te i podobne pytania niczym natrętne pszczoły huczały jej w głowie aż do świtu. Nic więc dziwnego, że rano wsiadała do samolotu roztrzęsiona i kompletnie rozbita. Nie miała ochoty patrzeć na wskaźnik Macha, nie obchodziła ją widoczna krzywizna ziemi ani niebo koloru indygo. Nie za bardzo też słuchała tego, co od czasu do czasu mówił jej sąsiad, skądinąd sympatyczny i bardzo grzeczny Niemiec, który siedział w sąsiednim fotelu. Kate mogła myśleć już tylko o zbliżającej się konfrontacji. W torebce miała czek in blanco, gdyż pośpiesznie zwołane posiedzenie zarządu uznało, że Rolfa Hobarta należy ułagodzić za wszelką cenę. Zapłacić, ile zażąda, za zwrot fałszywego konia Tang i przede wszystkim za nienaruszoną reputację firmy Despards. Wychodząc z sali, w której odbyło się posiedzenie zarządu, Kate zdawała sobie sprawę, że wszyscy jego członkowie byli nie tylko wstrząśnięci tym, co się stało, ale z pewnością również głęboko rozczarowani. Tak szybko poniosła klęskę, zawiodła ich, razem z Jamesem Grieveem. Coś takiego nie mogłoby się zdarzyć za czasów jej ojca, zdawały się mówić ich spojrzenia, choć oczywiście nikt nie powiedział tego głośno. W tym samym mniej więcej czasie co przylatujący z Londynu Concorde, na lotnisku Kennedyego wylądował inny samolot, którym do Nowego Jorku powracał Blaise Chandler. Właśnie wsiadał do czekającej na niego limuzyny, gdy nagle kątem oka zobaczył najpierw burzę kasztanowo rudych włosów, a potem także znajomą sylwetkę wysokiej dziewczyny, bezskutecznie usiłującej zatrzymać jakąś taksówkę. - Proszę na mnie chwilę zaczekać - powiedział do kierowcy i przebiegając między wolno jadącymi wzdłuż krawężnika samochodami, przedostał się na szeroki chodnik tuż obok głównego wyjścia z terminalu. - Panno Despard! Kate obróciła się na pięcie i Blaise spostrzegł - z pewnym zaskoczeniem - że tym razem przyjęła jego pojawienie się z prawdziwą radością, a już w każdym razie z ulgą. - Och, dzięki Bogu, że pana spotkałam. Byłam już naprawdę zrozpaczona, wszystkie taksówki są zajęte