Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Po jakimś czasie zagłębiła się w labiryncie wąskich i ciemnych uliczek sąsiadujących z kościołem św. Eustachego. Gdy chwilami zza chmur wyglądał księżyc, ponad dachami stłoczonych domów wyłaniała się sylwetka kościoła, podobna do szkieletu jakiegoś mastodonta lub też olbrzymiego wieloryba, wyrzuconego przez morze na stały ląd. Magdalena zorientowała się, że była to ulica Trainée. Mniej więcej w jej połowie w pobliżu kościoła stał ha uboczu dom. Co to był za dom? Wyglądał na posiadłość średnio zamożnego mieszczanina, na dachu wznosiła się wieżyczka, szerokie okna miały u góry lekkie łukowate wykończenie. Okna te zdawały się spoglądać z jakąś cyniczną zuchwałością w stronę kościoła, a ten jakby odwracał się plecami do domu. Mieszkała tu pewna kobieta, którą zwano Malarde. Wiek jej był nieokreślony. Twarz zeszpecona ospą, oczy otoczone czerwoną obwódką, łysa prawie głowa, zawsze ubrana w czepek, długie haczykowate palce i nadzwyczajna chudość czyniły ją odstraszającą. A jednak u Malarde bywało dużo osób. Możni panowie, studenci, którzy ze swej dzielnicy przychodzili na hulanki do miasta, wreszcie ludzie niewiadomej kondycji, wszystko to schodziło się u niej, gdy noc zapadła. Dom składał się z parteru i dwóch pięter. Zaraz od wejścia ciągnął się długi korytarz, kończący się schodami prowadzącymi na wyższe piętra. Drzwi z korytarza na lewo wiodły do ogólnej sali, gdzie dziewki służebne podawały gościom miód i mocne wina; raczej rozebrane niż ubrane rozsiadały się bez ceremonii na kolanach pijanych, otaczały ich szyje ramionami, szepcząc im na ucho słowa bardziej odurzające niż wino. Od czasu do czasu któryś z pijaków znikał wraz z dziewczyną w dalszych pokojach. 89 Oto, czym był dom Malarde. Do tego właśnie domu zapukała Magdalena Ferron. Chociaż była już późna godzina, w ogólnej sali siedziało kilkunastu gości. Większość z nich była pijana i mamrotała dziewkom na ucho ordynarne komplementy. Paru spało na drewnianych ławach z rzeźbionym oparciem, jeden stoczył się pod stół, ale nikt ani myślał go podnosić. Na stołach pomiędzy cynowymi kubkami i glinianymi dzbankami spoczywały odpasane szpady, które ucztujący porzucili niedbale, aby im nie przeszkadzały przy hulance. Nie słychać było śpiewów; to było zabronione. Rozmawiano jednak głośno, śmiano się na całe gardło. Widocznie szyby w oknach i okiennice były dostatecznie grube, aby stłumić gwar i nie ściągnąć strażników. Jeden z gości zakładu nie był pijany. Wyglądał na trzydzieści lat, twarz miał bladą, oczy bezdennie smutne, z całej jego postaci widać było, że zżera go jakaś tajemnicza choroba. Mężczyzna ten nazywał się Jan Nędzota. Gdy któraś z dziewcząt go mijała, na widok jej rozpuszczonych włosów, odkrytej piersi czy wysoko podkasanej spódnicy w oczach zapalały mu się pożądliwe ognie, a spojrzenie zdawało się błagać o zwrócenie na niego uwagi. – Sikorko! – szeptał. – A więc nie chcesz? Piękna dziewczyna potrząsała głową wzdrygając się z obrzydzeniem. – Dziękuję! – odpowiadała ze śmiechem. – Nie chcę umrzeć na złą chorobę. Jan spuszczał głowę i zaciskał pięści. Do wszystkich dziewcząt wyciągał ramiona i wszystkie błagał o pocałunek... Nadaremnie. Wszystkie dawały mu jednakowe odpowiedzi. Magdalena Ferron zapukała do drzwi tego domu. Jednocześnie nasunęła silniej kaptur, kryjąc pod nim twarz. Mężczyzna pełniący obowiązki służącego, który stał zawsze przy drzwiach pilnując wejścia, otworzył małe okienko i na widok nocnego gościa wydał okrzyk zdziwienia. – Kobieta! – wyszeptał. – Kobieta tutaj! To nadzwyczajne! A może nowa ochotniczka? Zamiast otworzyć, udał się na pierwsze piętro, aby powiadomić swoją chlebodawczynię o tak niezwykłym wydarzeniu. Toteż w kilka chwil później sama Malarde przyłożyła oko do szybki okienka, zawahała się, wreszcie i postanowiła otworzyć, wykonując przy tym ruch mówiący: „Zresztą, zobaczymy!” Magdalena Ferron weszła ze słowami: – To ty jesteś Malarde? – Tak. A.... ty? – Chcę pomówić z tobą sam na sam. – A więc chodź. Po chwili Magdalena znalazła się w dużym, skromnie umeblowanym pokoju sypialnym. – To mój pokój – rzekła Malarde z uśmiechem – nie potrzebuje być tak piękny, jak reszta pokoi. Magdalena uświadomiła sobie, że twarz jej płonie. Na myśl o tym, co ma zrobić, obrażone poczucie kobiecości wyraźnie się buntowało. Przez chwilę jej żelazne postanowienie zachwiało się. Wkrótce jednak wróciła do równowagi. Wesoły głos króla Franciszka zabrzmiał jej w uszach, znowu usłyszała go, śpiewającego balladę. Cała scena jego nikczemności stanęła jej przed oczami; wstręt, obrzydzenie i nienawiść znowu zwyciężyły w niej kobietę, dając pierwszeństwo „widmu Zemsty”. Maladre patrzała na nią z zaciekawieniem. – Fe! Ten brzydki kaptur przeszkadza mi podziwiać piękną twarzyczkę mojej nowej przyjaciółki – rzekła stara wykrzywiając twarz w uśmiechu. – Co cię obchodzi moja twarz! – rzekła głucho Magdalena. – Widzisz, moja droga, muszą ją widzieć, jeżeli chcesz, abyśmy doszły do porozumienia. 90 – A jak ci się zdaje, czego mogę chcieć? – Chcesz na pewno zostać z nami, moja piękna! Magdalena wzdrygnęła się ze wstrętem