Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Nie palę - odpowiedziała powoli. Zrozumiała też, że powinna się odwrócić i odejść. I nigdy tu nie wracać. Jej dłoń w kieszeni jednocześnie ścisnęła zmiętą ulotkę i paczkę tabletek nasennych. Chłopak zamrugał powiekami. Miał długie, gęste rzęsy; wyglądał na pechowca, którego odtrąciły jego rówieśniczki. Interesujący chłopak. Sekundy szły. Nie biegły, ale właśnie szły, powolutku i nawet chyba nieco chromały. - Ma pani jakieś kłopoty? - zapytał chłopak. - Z czego to wnioskujesz? - odpowiedziała nauczycielskim tonem pytaniem na pytanie. Chłopak cofnął się o krok: - Wydawało mi się... ma pani takie spojrzenie... - Spojrzenie - powtórzyła, przedrzeźniając go i unosząc podbródek. - Jak masz na imię? - Inokientij - odpowiedział, wcale się nie zmieszawszy. I natychmiast dodał: - A ty? Lidka szybko się rozejrzała. W prawo, w lewo... I za siebie. - Nie musisz wiedzieć, jak mam na imię. A ja o tobie nie chcę wiedzieć niczego innego, poza imieniem. Jasne? „Czy to ja? - zapytał ze zdziwieniem jej wewnętrzny głos. - Rzeczywiście chcę TEGO? Pójdę na TO?” - Jasne - rzeczowym tonem odpowiedział Inokientij. - Mój dowód osobisty... - Nie trzeba... Niczego nie trzeba. Powiedz mi tylko - dlaczego mnie zaczepiłeś? Przecież jestem stara! Inokientij nagle poczerwieniał. Uszy mu zapłonęły, jak dwa rubiny. * * * W sali porodowej przychodziło na świat jednocześnie po dwanaście, trzynaście noworodków. Lekarze w niebieskich kitlach chodzili od stołu do stołu; ogłupiałej z bólu Lidce wszystko wydawało się nieskończenie długą taśmą transportową, która wciąż przynosiła małe ludzkie istotki. - A tu rodząca po raz pierwszy kobieta w średnim wieku... Sanie Sanyczu, niech Nina nie oddala się od piętnastego stołu... Każdemu noworodkowi przede wszystkim przywiązywano do nóżki numerek. Żeby w zamieszaniu nie pomylić go z innym. - Chłopak. Dziewczynka. Dziewczynka. Chłopczyk. Trzy pięćdziesiąt. Trzy dwieście. Dwa dziewięćset. Ruszać się, ruszać, za pół godziny koniec zmiany! W pół godziny nie zdążę, pomyślała bezsilnie Lidka. Trzeba będzie rodzić podczas zmiany personelu. Czemuś tam utknął, Andrieju? Maleńki ktoś, kogo od samego początku uznała za chłopczyka i Andrieja, jakby usłyszał jej myślowy zew. Piegowata młodziutka Ninka - sama w zaawansowanej ciąży - zakręciła się wokół stołu: - Sanie Sanyczu! No, Sanie Sanyczu! Piętnasty... trzeba będzie szyć! Lidka patrzyła w sufit. Zwidziała jej się biała powierzchnia morza, ołowiane, matowe błyski i ogromna paszcza dalfina z jasnym, zdziwionym okiem... W czasie porodu nie wolno myśleć o dalfinach! To zły znak! - Witaj, mały - łagodnym głosem odezwała się Nina. - Ależ z ciebie chłopaczysko! Lidka zamknęła oczy. Drżąca ścieżka słonecznego blasku. Ścieżka. * * * Nowa wiosna przyszła o kilka tygodni później, niż należało się spodziewać. Ogromne sale porodówek cichutko przekształciły się w zwykłe dziecięce szpitale, żłobki albo w bloki mieszkalne; okres rodzenia dzieci dobiegł końca. Starsza grupa śmiało już penetrowała piaskownice, średnia grupa raczkowała pod czujnym wzrokiem mam i babuń, a najmłodsza posapywała w wózeczkach i hałasowała grzechotkami. Mieszkanko Sotowych, które jeszcze przed dwoma laty władze zamierzały „zagęścić”, przypominało teraz ni to zwierzyniec, ni to dom wariatów, ni to przepełnione do granic niemożliwości mrowisko. W trzech pokojach mieszkali teraz rodzice Lidki, Janeczka z dwuletnim Timurkiem, Lidka z trzymiesięcznym Andriejem i młodszy brat Lidki, Pasza, który spełnił swoją groźbę i przyprowadził do domu żonę; ta zaś miała już rocznego synka z innym mężczyzną. Sama Lidka mieszkała teraz wespół z Janeczka; Timur zazdrościł niemowlakowi, który miał być jego wujkiem. Kaprysił, udawał, że niczego nie umie, złośliwie siusiał w porteczki i nieustannie próbował wrzucić do kołyski czyjś brudny but przywleczony z przedpokoju, znaleziony na ulicy kawałek szkła albo jeszcze jakieś inne niebezpieczne draństwo. Gdyby przed kilkoma laty ktoś powiedział Lidce, w jakich warunkach przyjdzie jej mieszkać - nie uwierzyłaby albo by się utopiła. Ciasnota, bieda i nieskończone dziecięce wrzaski - a jednak Lidka była spokojna jak nigdy dotąd. Prawie szczęśliwa. Jej mama, która synkowi żony Paszki okazywała demonstracyjną obojętność, trzęsła się nad synkiem Lidki jak smok nad stosem złota. Nie wiadomo skąd znalazły się zapasy pieluch i ubranek, które od dwóch cykli czekały na swój czas. Mama chodziła na spacery z wózeczkiem, biegała do mleczarni, a także gotowała kaszki i grysiki - Lidka nie miała własnego pokarmu i Andrieja niemal od samego początku trzeba było dokarmiać. Długi sznur mam i babuń na ławeczkach powitał Lidkę ciepło i z szacunkiem. Początkowo Lidka trochę się jeżyła, ale potem przywykła i nawet nauczyła się znajdować przyjemność w niespiesznych rozmowach, znacznie bardziej przydatnych i aktualnych niż całe półki zakurzonych teraz książek. Dziewiętnastoletnie dziewczyny, niańczące już drugiego niekiedy bobasa, ochoczo dzieliły się z Lidką swoim bogatym doświadczeniem