Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Pitt po raz ostatni przebiegł wzrokiem po instrumentach. - Dobra, chłopaki, no to znajdźmy wreszcie ten wrak. Siedząc w kabinie śmigłowca, chronieni przed wilgotnym rozpalonym powietrzem dżungli aluminiową powłoką helikoptera i systemem klimatyzacji, latali w tę i z powrotem, ale do południa nie zwojowali nic: magnetometr nie zarejestrował najmniejszej anomalii. Ktoś, kto nigdy nie poszukiwał ukrytego obiektu, mógłby się zniechęcić, Pitt jednak, Gunn i Giordino traktowali to jako najzupełniej naturalne. Wszyscy doskonale znali przypadki poszukiwań wraków lub zaginionych samolotów, które bezowocnie trwały po sześć tygodni. Pitt z żelazną konsekwencją realizował plan, wiedząc z doświadczenia, że niecierpliwość bądź też odstępstwa od przyjętego zawczasu trybu poszukiwań zwykle prowadzą do kompletnego fiaska. Z dwóch możliwości - rozpoczęcia penetracji terenu od środka siatki i stopniowego poszerzania pola bądź też startu od podstawy i stopniowego przesuwania się w górę - wybrał bez wahania tę drugą. Uznał również za korzystne eliminowanie od razu obszarów jałowych, żeby nie tracić na nie czasu, kiedy rozpocznie naloty prostopadle do wybrzeża. - Ileśmy przeczesali? - zapytał Gunn po raz pierwszy od rozpoczęcia akcji. - Dwa kilometry w głąb siatki - odparł Pitt. - Dopiero wchodzimy w obszar uznany przez Yaegera za najbardziej prawdopodobny. - Czyli pięć kilometrów od linii wybrzeża z 1578 roku. - Tak. Wedle obliczeń komputerowych fala rzuciła galeon na co najmniej taką odległość. - Zostało nam paliwa na trzy godziny lotu - oświadczył Giordino, stukając w szkiełka liczników. Nie zdradzał oznak nudy lub wyczerpania; wręcz przeciwnie - sprawiał wrażenie człowieka, który doskonale się bawi. Z bocznej kieszeni swojego fotela Pitt wyjął tabliczkę z przyczepioną mapą i studiował ją przez kilka sekund. - Portowe miasto Manta jest o pięćdziesiąt pięć kilosów od nas. Ma zupełnie przyzwoite lotnisko, gdzie moglibyśmy zatankować. - A skoro o paliwie mowa... - wtrącił Gunn. - Konam z głodu. Był jedynym na pokładzie śmigłowca, człowiekiem, który miał wolne ręce, to on zatem rozdał kanapki i kawę, przewidująco pozostawione przez obsługę techniczną. - Dziwny smak ma ten syrek - mruknął Giordino, cynicznym spojrzeniem lustrując wnętrze swojego sandwicza. - Darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy - odparł z szerokim uśmiechem Gunn. Dwie godziny i piętnaście minut później, po dwudziestu ośmiu nalotach, niezbędnych do przeczesania piątego i szóstego kilometra, zdecydowanie zaczynał się przed nimi rysować problem, minęli bowiem obszar wskazany przez Yaegera, żaden z nich zresztą nie wierzył, iż fala, wypiętrzona na wysokość trzydziestu metrów, mogła rzucić tak daleko w głąb lądu pięćsetsiedemdziesięciotonowy statek, w miarę jak oddalali się od czarnego pola na tarczy poszukiwań, pewność siebie wyciekała z nich w narastającym tempie. - Zaczynamy pierwsze pasmo siódmego kilometra - obwieścił Pitt. - Za daleko, o wiele za daleko - mruknął Giordino. - Zgadzam się - odrzekł Gunn. - Albośmy przegapili wrak, albo też spoczywa na południe lub północ od naszej siatki. Nie ma sensu dłużej tracić tu czasu. - Skończmy najpierw siódmy kilometr - wycedził Pitt, nie spuszczając wzroku z deski rozdzielczej. Gunn i Giordino znali go zbyt dobrze, aby podejmować dyskusję - wiedzieli, że jeśli Pitt coś sobie ubzdura, jest niewzruszony jak skała. Pitt, ze swojej strony, nie potrafił pozbyć się przeświadczenia, iż mimo gęstości dżungli i upływu setek lat szanse odnalezienia galeonu są nadal wysokie. Giordino zatem uważnie pilnował, aby czujnik prześlizgiwał się tuż ponad wierzchołkami drzew, Gunn zaś bacznym spojrzeniem śledził wstęgę papieru i odczyty cyfrowe. Świadomi, że w pierwszym rozdaniu nie przypadła im dobra karta, przygotowywali się psychicznie na długie i żmudne poszukiwania. Na szczęście sprzyjała im pogoda: po czystym niebie tylko z rzadka przepływała niewielka chmurka, zachodni wiatr dął z mocą zaledwie pięciu węzłów. Z monotonią aury szła o lepsze monotonia pejzażu - las w dole rozsnuwał swą zieloność jak kolonia glonów. Nikt tu nie mieszkał, na poziomie gruntu bowiem nigdy nie wschodziło słońce, chociaż dzięki ciepłemu wilgotnemu klimatowi jak rok długi rozkwitały kwiaty, dojrzewały owoce i opadały liście. Tylko w bardzo niewielu miejscach promienie słoneczne były w stanie przeniknąć przez gęstą oponę gałęzi i pnączy. - Zaznacz! - wybuchnął raptownie Gunn. Pitt niezwłocznie odnotował koordynaty. - Masz? - Lekka zmiana odczytu. Nic wielkiego, ale na pewno anomalia. - Zawrócimy? Pitt pokręcił głową. - Skończymy najpierw nalot i przekonamy się, czy dostaniemy mocniejszy odczyt, lecąc w przeciwnym kierunku. Nikt nie odezwał się ani słowem, kiedy skończywszy przeczesywać pasmo, zrobili zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, a potem, siedemdziesiąt pięć metrów dalej na wschód, przyjęli kurs przeciwny do dotychczasowego. Pitt i Giordino, prawie stuprocentowo przekonani, że nie zdołają przebić wzrokiem gęstego listowia, nie potrafili jednak powstrzymać się od spoglądania w dół, na głuszę aż przerażającą w swym monotonnym pięknie. - Nadlatujemy nad cel - oznajmił Pitt. - Jesteśmy dokładnie nad nim... Czujnik, sunący za śmigłowcem na łukowato wygiętym holu, zastygł na moment ponad punktem, gdzie magnetometr wychwycił uprzednio anomalię. - To wygląda nieźle! - wykrzyknął z podnieceniem Gunn. - Cyfry rosną. Zasuwaj, kochanie, daj pełnokrwisty, solidny odczyt! Pitt i Giordino, wyglądając przez okna po obu stronach kabiny, widzieli tylko tarasowate piętrzące się ku niebu wysokie korony drzew. Nie potrzeba było rozbuchanej fantazji, aby pojąć, że dżungla, uśpiona i śmiercionośna, jest miejscem zakazanym i niebezpiecznym, chociaż zagrożenia, czyhające w jej mrokach, można było sobie tylko wyobrazić. - Mamy wyraźny cel - powiedział Gunn. - Nie jednolitą masę, lecz rozproszony odczyt..