Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Don Juan nacisnął mi plecy, by pomóc mi wrócić do równowagi. Powiedział, że drugą kobietę północy, która ma na imię Florinda, poznam kiedy indziej, ponieważ będzie ona moim łącznikiem z innym cyklem, innym nastrojem. Stwierdził, że Florinda jest kopią Nelidy i na odwrót. Powiedziałem, że Nelida jest tak wyrafinowana i stylowa, iż mógłbym ją sobie wyobrazić w piśmie poświęconym modzie. Zdziwiło mnie, że jest tak piękna i ma bardzo jasną cerę, wskazującą na francuskie lub włoskie pochodzenie. Chociaż Vicente także nie był Indianinem, wygląd wieśniaka sprawiał, że nie wydawał się aż tak niezwykły. Zapytałem don Juana, dlaczego w jego świecie znajdują się nie-Indianie. Odrzekł, że to moc wybiera wojowników z grupy Naguala, a jej zamiarów nie sposób przeniknąć. Czekaliśmy przed sklepem jakieś pół godziny. Don Juan wyraźnie się niecierpliwił. Poprosił, żebym wszedł do środka i popędził ich. Wszedłem do sklepu. Nie był duży i nie miał tylnego wyjścia, a jednak nigdzie nie zauważyłem Nelidy ani Genara. Pytałem sprzedawców, ale nie potrafili mi pomóc. Wróciłem do don Juana i zażądałem wyjaśnień. Powiedział, że tamci albo rozpłynęli się w powietrzu, albo wymknęli się w chwili, gdy prostował mi plecy. Rozzłoszczony wykrzyczałem, że jego grupa składa się z oszustów. Śmiał się, aż łzy popłynęły mu po policzkach. Powiedział, że doskonale nadaję się do tego, by mnie nabierać. Moje poczucie ważności czyni ze mnie niesłychanie wdzięczną ofiarę. Tak bardzo śmiał się z mojej irytacji, że musiał się oprzeć o ścianę. La Gorda także opowiedziała mi o swoim pierwszym spotkaniu z wojownikami don Juana. Jej wersja różniła się tylko treścią – forma była ta sama. Wojownicy potraktowali ją nieco agresywniej niż mnie, ale rozumiała, że chcą w ten sposób wyrwać ją z odrętwienia, a poza tym była to naturalna reakcja na jej osobowość, którą ona sama uważała za brzydką. Przyglądając się światu don Juana, uświadomiliśmy sobie, że był on kopią świata jego dobroczyńcy. Można było wyróżnić w nim poszczególne grupy albo domostwa. Była tam grupa czterech par kobiet, które wyglądały jak siostry, mieszkały i pracowały razem; następna grupa – trzech mężczyzn w wieku don Juana i bardzo mu bliskich; para dwóch nieco młodszych mężczyzn, kurierów – byli to Emilito i Juan Tuma; i wreszcie dwie młodsze kobiety południa, które wydawały się ze sobą spokrewnione, Marta i Teresa. Innym razem mogło się wydawać, że są to cztery odrębne domostwa, rozmieszczone dość daleko od siebie w różnych rejonach Meksyku. Jedno składało się z dwóch kobiet zachodu, Zuleiki i Zoili, Silvia Manuela oraz kuriera Marty. W drugim mieszkały kobiety południa, Cecilia i Delia, kurier don Juana – Emilito, i kurier Teresa. W skład następnego wchodziły kobiety wschodu, Carmela i Hermelinda, Vicente oraz kurier Juan Tuma; a w skład ostatniego – kobiety północy, Nelida i Florinda, oraz don Genaro. Zdaniem don Juana jego światu brakowało harmonii i równowagi charakteryzującej świat jego dobroczyńcy. Jedynie kobiety północy, Nelida i Florinda, doskonale się nawzajem równoważyły i wyglądały jak bliźniaczki. Nelida powiedziała mi kiedyś w przypadkowej rozmowie, iż są do siebie tak podobne, że mają nawet tę samą grupę krwi. Dla mnie jedną z najprzyjemniejszych niespodzianek w naszych kontaktach była transformacja Zuleiki i Zoili, które przy pierwszym naszym zetknięciu zachowały się w tak odrażający sposób. Okazało się, że są one, jak powiedział don Juan, najtrzeźwiejszymi i najbardziej odpowiedzialnymi wojownikami, jakich można sobie wymarzyć. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, gdy zobaczyłem je powtórnie. Szalony nastrój minął i miałem przed sobą dwie dobrze ubrane meksykańskie damy, wysokie, ciemne i muskularne, z oczami błyszczącymi i czarnymi jak kawałki lśniącego czarnego obsydianu. Śmiały się i żartowały ze mną o tym, co zdarzyło się w nocy podczas naszego pierwszego spotkania, jakby brał w tym udział ktoś inny, a nie one same. Z łatwością potrafiłem zrozumieć, jak ciężką przeprawę miał don Juan z wojownikami zachodu w grupie dobroczyńcy. Nie mieściło mi się w głowie, że Zuleica i Zoila potrafią się zmienić w tak nieznośne, przyprawiające o mdłości istoty, jakie spotkałem wcześniej. Później jeszcze wielokrotnie byłem świadkiem ich metamorfozy, ale nigdy już nie potrafiłem oceniać ich równie surowo, jak za pierwszym razem. Ich wybuchy szaleństwa wzbudzały we mnie przede wszystkim smutek. Największą niespodzianką okazał się jednak Silvio Manuel. W mroku spowijającym nasze pierwsze spotkanie wyobrażałem sobie, że jest to człowiek imponującej postury, przytłaczający olbrzym. Tak naprawdę był bardzo mały, choć nie drobnokościsty. Fizyczną budową przypominał dżokeja – ciało miał małe, lecz o doskonałych proporcjach. Wyglądał jak gimnastyk. Tak znakomicie panował nad własnym ciałem, że napinając wszystkie mięśnie, potrafił się nadąć jak ropucha i powiększyć niemal dwukrotnie. Zdumiony byłem, gdy pokazywał, jak potrafi przemieszczać kości w stawach i wprowadzać je z powrotem na miejsce bez żadnych widocznych oznak bólu. Patrząc na Silvia Manuela, zawsze doświadczałem głębokiego, nieznanego lęku. Sprawiał wrażenie przybysza z innej epoki. Był ciemny jak statuetka z brązu. Rysy twarzy miał ostre – cienki nos, pełne usta i szeroko rozstawione skośne oczy sprawiały, że wyglądał jak stylizowana postać z fresków Majów. W ciągu dnia zachowywał się przyjaźnie i ciepło, ale ledwie zapadł zmierzch, stawał się nieprzenikniony. Głos mu się zmieniał. Siadał w ciemnym kącie i pozwalał się pochłonąć ciemności