Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Tak naprawdę prywatność gwarantuje jedynie niemożność podsłuchiwania wszystkich naraz, lecz to działa tylko tak długo, jak długo nie zwracasz na siebie uwagi. Właśnie tak bardzo ostrożny był Zefred. Wilan obiecał sobie, że nie zostanie w tyle i na wszelki wypadek przeszuka cały dom w poszukiwaniu nadajników. Jeśli będzie trzeba, zedrze nawet wykładzinę. Nieważne czy coś znajdzie czy nie, to sprawi, że poczuje się pewniej. Kolonista wykonał ruch jakby chciał sięgnąć do kieszeni. Zrozumiał, że chce już iść. – Jest jeszcze jedna rzecz – powiedział Wilan. Zefred odsunął rękaw i spojrzał na zegarek. Wilan zauważył, że nie był zrobiony z cienkiej, przezroczystej, naklejanej błonki, jak zegarki w układzie, lecz ze sztywnego plastiku w kształcie cienkiej tarczy, przypiętego do przegubu lewej ręki. Jeśli kolonista starał się udawać zwykłego mieszkańca stacji, nie powinien korzystać ze zwykłych zegarków? Spojrzał na swój i zrozumiał. Na jego czasomierzu – wyszukanym, wielofunkcyjnym modelu ze srebrzystą, gustownie zaprojektowaną tarczą – sekundy stały w miejscu. Od razu przypomniał sobie, że zegarki astronautów posiadały ekranowanie. – Mamy jeszcze trochę czasu – zgodził się – lecz niezbyt dużo. – Musicie mieć jakieś wolne miejsca – powiedział. – Nie wierzę, że przylecieliście bez zapasu. Zefred spojrzał na niego chłodno, rozumiejąc, że to nie koniec rozmowy. – Zawsze planujemy zapas i zawsze się okazuje, że jest potrzebny – odpowiedział. – Każdy ma kogoś, kogo chciałby ze sobą zabrać, lecz to nie zależy od nas. Nasze komory od początku mają wyznaczonego pasażera. Wilan pamiętał o Burisie. Dostał swoją szansę, lecz Buris pozostał w tym samym miejscu, w którym sam był jeszcze kilka dni temu. Sprawę komplikowało trochę to, że szukając reaktora Buris zabrał się za Podziemie, niemniej… Buris nie zajmował się niczym specjalnym, więc nie był potrzebny. Irytujące, lecz zrozumiałe. Wilan miał nadzieję, że jest dość cenny dla kolonistów, by nakłonić ich do pomocy. – Ale dla nas mieliście zapas, tak? – Czego oczekujesz? Transportowca na sto tysięcy kolonistów? Nie jesteśmy aż tacy dobrzy. Mamy tylko dwa wolne miejsca, to wszystko. Wiem, że to stało się nagle. Zabieramy was właściwie w ostatniej chwili, ale nie bez powodu. Jest szansa, mamy wolne miejsca, a wy jesteście nam potrzebni. – Możesz zagwarantować te dwa miejsca? – Z dużym prawdopodobieństwem tak. Ciężko jest znaleźć na stacji dwie samotne, wartościowe osoby, bez dzieci. Pozostaje tylko kwestia… dla kogo? – Dla kogoś komu jestem coś winien. Dokładniej, dla dwójki jego dzieci. – Nie wiem czy ich rodzice nie spróbują nas zdradzić. – Myślisz, że tego nie sprawdzałem? – Myślę, że nie byłbyś w stanie. Zmierzyli się chłodnym wzrokiem. Zefred mówił jasno, że zanim pozwoli komukolwiek wziąć w tym udział, najpierw dobrze mu się przyjrzy. O nim i o Ene, jak Wilan sam się przekonał, kolonista wiedział gwiaździście dużo. – Więc? – spytał Zefred. – Kto to jest? – Buris Warton. Nie masz go na swojej liście? – Nie znam. Zobaczę kim jest i co da się zrobić. Póki ci nie powiem, nie rób nic. – Zaczekam – zapewnił. – Ostatnio może się kręcić nieco za blisko Podziemia, ale to z desperacji. Nigdy by się do nich nie przyłączył. – Tego nie możesz wiedzieć – na twarzy Zefreda pojawił się lekki uśmieszek. – Lecz my będziemy. Mamy dostęp do neuroskanera. Ich, jak na razie, Protektorzy nie potrafią oszukać. Musisz zrozumieć, że nigdy nie odgadniesz kto jest agentem z Urzędu, a kto nie. Są na to zbyt dobrzy. Jeśli myślisz, że ktoś jest agentem to możesz być pewien, że nim nie jest. Mniej więcej to samo myślał Wilan. Zbyt często gubił się w domysłach. Coś za dużo tych przypadków, jak na parę ostatnich tygodni. Gdybym tylko mógł, pomyślał, sam chętnie zdobyłbym neuroskaner. Może wtedy przestałbym być paranoikiem. Zefred uznał rozmowę za skończoną. Na chwilę włożył dłoń do kieszeni, wstał i wyszedł nieśpiesznie. Wilan rzucił okiem za swój zegarek. Chwilę trwało nim zsynchronizował się z sygnałem czasu, lecz wkrótce znów zaczął odmierzać sekundy. Wrócił na swoje stare miejsce. Posiedział jeszcze kilka minut. Biuro było czynne całą dobę, nie musiał się spieszyć. Uczucie, że coś mu umyka powoli znikało. Kątem oka zauważył w wejściu dwóch mężczyzn. Stanęli w drzwiach, rozejrzeli się leniwie po pomieszczeniu, po czym weszli do środka. Jak pozostali, spojrzał na nich wzrokiem tak obojętnym, jakim tylko potrafił ich obdarzyć, wracając do swojej torebki. Jeden z nich sięgnął po coś do kieszeni. Wysunął z niej jakiś przedmiot, spojrzał na niego i schował. Gdy spojrzenia mężczyzn się spotkały, ten pierwszy pokręcił lekko głową. Znów rozejrzeli się leniwie, po czym wyszli. Nikt nie odprowadzał ich wzrokiem. • • • Anhelo zaatakował dwa rozjaśnienia później. Od rana Arto czuł, że coś wisiało w powietrzu. Atmosfera wokół niego zgęstniała; czuł jej wzrastający opór. Zbyt często nie widział dookoła siebie mrówek, gotowych ostrzec go przed niebezpieczeństwem. Gdzieś znikali, czasem nagle. Arto nie wierzył, by działo się tak wyłącznie z winy małych szpiegów