Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Nawet nie dziesięć procent. - Nie powiesz chyba, że cała reszta jest za nami? - Nie. Większość to niezdecydowani albo bardzo chwiejnie zdecydowani. Ktoś ich w końcu pozyska na dobre, my lub oni. Jestem oczywiście przekonany, że my. Ale przesadna podejrzliwość na pewno się do tego nie przyczyni. - Ty mówisz jak misjonarz. Tymczasem oni strzelają. I to działa na tych twoich niezdecydowanych mocniej niż nasze mowy. - Może działa, ale nie pozyskuje. Bieniecki wyszedł nie przekonany, zaś Adamiec ani przez minutę nie zastanawiał się nad jego radą, żeby zamieszkać w ratuszu. Wyprowadzenie się od Rolińskich nie wchodziło w rachubę z bardzo prostej przyczyny: kochał się w Joannie. Teraz, po dwóch miesiącach znajomości, było to już uczucie niewątpliwe, chociaż trzymane na wodzy wobec braku dowodów wzajemności. Składali sobie wizyty każdego wieczora, Joanna rozmawiała z nim chętnie, była życzliwa i miła - lecz nic nie pozwalało rozpoznać, czy to tylko potrzeba towarzystwa, może nawet przyjaźń, czy też rodząca się miłość. Mężczyzna mający doświadczenie z kobietami może potrafiłby to wyczuć, dopomóc w wyklarowaniu się stosunku. Adamiec tego nie potrafił. Nigdy się dotąd nie kochał, kochany też nie był - nie wiedział więc, jak to się u kobiety wyraża w tym okresie, gdy do wyznań jeszcze nie dochodzi. Przed tygodniem, w ferworze rozmowy, Joanna niechcący powiedziała do niego "ty", natychmiast się z zawstydzeniem poprawiając. Zdobył się wtedy odważnie na propozycję: "Może niech tak zostanie?" Zgodziła się i odtąd mówili sobie po imieniu, ale czyż można z tej pomyłki i jej miłego następstwa wyciągać jakiś wniosek? Nieraz ludzie przechodzą na "ty" już przy pierwszym spotkaniu, a nie znaczy to przecież absolutnie nic. Stosunki Adamca z ojcem Joanny układały się dobrze, mimo że nie we wszystkim się zgadzali. Podejrzenia Bienieckiego były do pewnego stopnia słuszne. Roliński - co ujawniło się jeszcze w sierpniu - ciążył trochę ku ludowej prawicy, chociaż organizacyjnie z nią zerwał. Podpisywał się pod programem PKWN, lecz był przeciwny zmianom szybkim, rewolucyjnym. Miał obiekcje co do sposobu przeprowadzania reformy rolnej. Jednak wszystko to mówił otwarcie, nie było zatem powodu, by widzieć w nim podstępnego wroga. Ot, nie do końca jeszcze przekonany sojusznik. W rozmowie z Bienieckim Adamiec przemilczał te różnice, żeby nie utwierdzać go w podejrzliwości. Wtedy mógłby dalej nalegać na tę bezsensowną przeprowadzkę. Z Bienieckim spotkali się znowu po dwóch dniach w Komitecie Powiatowym PPR. Sekretarz Peciak wyjeżdżał na konferencję partyjną do Lublina i chciał omówić z nimi swoją ocenę sytuacji w powiecie. Trwało to krótko, gdyż większych rozbieżności nie było. Po wyjściu od Peciaka szli obaj w stronę rynku, bo Bieniecki miał interes do komendanta wojskowego, kapitana Kurbanowa. Przez pewien czas milczeli, Bieniecki był jakiś zamyślony. Potem oznajmił: - Znów znaleźliśmy broń. W Krutniewie. Automaty i dwie skrzynki granatów. - Jak wy na to trafiacie? - zainteresował się Adamiec. - Przypadkiem? Bieniecki spojrzał na niego jak na dziecko. - Nie bądź naiwny, Franiu. Na przypadek to można liczyć w kryminalnej powieści, jak detektywowi konceptu nie starcza. A jednak przypadek, i to brzemienny w następstwa, przeciął im drogę już po chwili. Zbliżali się właśnie do skrzyżowania mało ruchliwej ulicy Grodzkiej z Kościelną, gdy zza rogu tej ostatniej wynurzył się młody mężczyzna z pękatą teczką