Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Witaj, trawniczku przed kościołem. Pięknie dziś wyglądasz - mówił uśmiechając się z czułością. - ...bry dzień, malutki żywopłotku. Chciałbyś, żeby cię jeszcze kapkę przystrzyc? Ano, zrobimy to rano jak się patrzy. Starcy, tkwiący jak przyrośnięci do ławek przed sądem, korzystający z ostatnich, ciepłych promieni słońca, unieśli ociężałe powieki, śledząc wzrokiem Kenny’ego. - Idzie Kenny Stearns - rzucił któryś i wyciągnąwszy z kieszonki złoty zegarek dodał: - Idzie do szkoły, spieszy się na trzecią. - Patrzcie, jak się nachyla i gada do żywopłotu. On nie ma dobrze w głowie. Od dawna z nim już jest coś nie tak. - Wcale bym tego nie powiedział - rzekł Clayton Frazier, starszy i słabszy, ale wciąż tak samo skory do sprzeczki. - Z nim zawsze było wszystko w porządku. Z głową i nie z głową. Miał ten wypadek, ale już dawno doszedł do siebie. Może trochę za dużo pije, ale nie on jeden w tym mieście. - Wypadek, dobre sobie! To wcale nie był wypadek. To było wtedy, kiedy on i ta jego banda kumpli siedzieli w piwnicy całą zimę, a potem się wszyscy pobili po pijanemu i pocięli nożami. Przecież tak Kenny zarobił ranę na stopie. - To nie było całą zimę - obruszył się Frazier. - Siedzieli tam nie dłużej niż pięć, sześć tygodni i wcale się nie bili. Kenny spadł ze schodów, kiedy trzymał w ręce siekierę. Wtedy się skaleczył. Tak to było. - To on tak gada. A ja słyszałem co innego. Zresztą mniejsza o to. I tak nie oduczyło to Kenny’ego picia. Chyba od dziesięciu lat nie przeżył dnia, żeby był trzeźwy. Nie dziwota, że ta jego żona robi to, co robi. - Z Ginny zawsze było ladaco - wtrącił Clayton zsuwając stary kapelusz na tył głowy. - To przez nią Kenny tak pije. - Ano, możliwe. Ale, że nie można jej za to winić, to pewne. Po co ona ma się zmieniać, kiedy on nijak nie chce? - A mnie się widzi, że ona powinna zacząć. - Frazier nie dawał za wygraną, chcąc, jak zwykle, mieć ostatnie słowo. - Na nią teraz kolej, bo ona od początku była taka nieznośna, a Kenny przynajmniej się trzeźwy urodził. Żaden z pozostałych nie potrafił wymyślić na to odpowiedzi, odwrócili więc w milczeniu głowy, patrząc, jak Kenny, tak samo jak codziennie od lat, skręca w Klonową i znika im z oczu. Przy żywopłocie oddzielającym szkołę podstawową od pierwszej prywatnej posesji na Klonowej Kenny się zatrzymał i podniósł wzrok na sygnaturkę. Wisiał tam szkolny dzwonek, jego ulubieniec. Lśnił w słońcu i migotał. - Witaj, mój złociutki! - zawołał do niego Kenny. - Już idę do ciebie! Wypolerowany metal błyszczał zachęcająco, gdy Kenny kierował swe kroki do frontowych drzwi budynku. Szedł teraz raźno i z taką ochotą, jakiej do tej pory nigdy nie przejawiał. Spieszył z radością do swego ulubieńca. Ale czy dzwonek o tym wie, zastanowił się Kenny. Na pewno. Wystarczyło sobie przypomnieć, jak sczerniał biedaczek z samotności wtedy, gdy Kenny miał ten wypadek ze stopą. I jak potem znów lśnił wesoło! - Myślałeś wtedy, żem umarł? Co, mój złociutki? - zawołał Kenny. Wielu w miasteczku sądziło tak samo. Nawet stary Doc Swain. Potem wszyscy się tego wyparli, ale Kenny dobrze pamiętał, co gadali. Pamiętał jak dziś, co Doc powiedział, jak się nad nim pochylił. - No, ten jest gotów. Już po nim. - Wcale nie, do cholery! - wrzasnął Kenny, ale Doc nie reagował, jakby nie słyszał. Ułożyli go na noszach, które podnieśli jacyś dwaj wielcy faceci, i zawieźli karetką do szpitala. Wszystkie pielęgniarki też były przekonane, że już nie żyje, a kiedy krzyczał, że nie, nie słyszały go, tak samo jak Doc. Ginny również myślała, że umarł albo że już niedługo pociągnie. - Jest już martwy? - pytała Doca, co Kenny słyszał przecież na własne uszy. Wygarnął jej to na drugi dzień. - Myślałaś, że już po mnie, co? Nie umarłem ani się na tamten świat jeszcze nie wybieram. Żeby mnie zabić, trza czegoś więcej niż głupiego dziabnięcia siekierą. - Ano, na Boga, trza kapkę więcej! - wydarł się donośnym, pełnym głosem, zwracając się do dzwonka. - By zabić takiego chłopa, trza, do cholery, czegoś więcej niż małego ciachnięcia siekierą! Głos Kenny’ego z łatwością przeniknął do sali, gdzie panna Ellsworth Thornton prowadziła lekcję z ósmą klasą. Zanim przebrzmiało echo tego krzyku, uderzyła energicznie linijką w krawędź biurka, by zawczasu zapobiec zamieszaniu, jakie zawsze wywoływały uwagi Kenny’ego. Znów jest pijany, pomyślała nauczycielka z lekką irytacją. Coś trzeba zrobić z tym Kennym. Powinnam to poruszyć na zebraniu rady szkolnej. Pewnego dnia spadnie z tej sygnaturki lub zleci ze schodów i skręci kark. I taki będzie jego koniec. Smętny koniec zmarnowanego życia. Kiedyś panna Thornton miała sobie przypomnieć, co myślała w to piątkowe popołudnie, ale teraz nie chciała się nad tym dłużej zastanawiać. Postukała linijką w biurko po raz drugi i zadała swoje stereotypowe pytanie, czy jest ktoś, kto chce z nią spędzić dodatkowe trzydzieści minut po lekcjach. W końcu w klasie zapanował spokój, ale z każdym mijającym dniem coraz trudniej było pannie Thornton utrzymywać dyscyplinę żelazną ręką. Najczęściej za ten stan rzeczy winiła tych, których młodzi, błyskotliwi nauczyciele ze stopniami uniwersyteckimi wskazywali jako źródło zła, a mianowicie rodziców dzieci. Złe zachowanie w klasie, mówili, jest bezpośrednim odzwierciedleniem warunków, w jakich się uczeń wychowuje. W ciągu ostatnich trzech, czterech lat panna Thornton nauczyła się używać słowa, które nigdy nie było za jej czasów szczególnie popularne w Smith College. Brzmiało ono: „kompleks”. Każde dziecko, tłumaczyli ci nowocześnie wykształceni nauczyciele, ma przynajmniej jeden, a czasami więcej kompleksów