Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Widz pdzc korytarzem kobiet w bieli. SBysz bicie jej serca. Panika, mocny chwyt, ucieczka. Jaka[ kobieta, ale nie moja matka, biegnie co siB. Przyciska mnie kurczowo do siebie i unosi stamtd. Na oddziaB intensywnej terapii, do mojego pierwszego domu.  % Miejsca [ci[le zwizane z moim dzieciDstwem przestaBy istnie, jakby samo miasto chciaBo zapomnie o sobie. Brzuchaty budynek szpitala, gdzie spdziBam pierwsze dni swego |ycia, zostaB rozebrany. Tajemnicze uliczki przemieniono w arterie komunikacyjne. Dziadek Golden trzymaB si, póki caBej Meck-lenburgh Street nie zrównano z ziemi; jego sklep staB tam jak samotna wysepka po[ród morza gruzów. Ogrodzenie z palików wyznaczaBo granice jego dawnego królestwa; wystajce wokóB biurowce kierowaBy na tego karBa szkliste, rybie spojrzenia. Kiedy w koDcu dostaB pienidze, wszyscy si przeprowadzili[my na Crescent. Dom ten oznaczaB dla mojej matki awans spoBeczny, powa|anie. MiaB trzy sypialnie, ogród. Salon na tyBach byB stref dziadka. PrzesiadywaB tam, dziwnie przygaszony, w mocno zasznurowanych, przesadnie bByszczcych butach. Z jego nogami nie byBo najlepiej, poza tym w cigu dBugich lat pracy mocno si przygarbiB. W nowym domu czuB si zagubiony. OtoczyB si starymi, brzowymi meblami z Mecklenburgh Street, które nam tutaj nie bardzo pasowaBy. Moja matka goniBa go sprzed kominka przynaglajcym pytaniem: 231 - A mo|e by[ poszedB na spacer, tato? Kiedy posBusznie dreptaB [cie|k wyBo|on nierównymi pBytami, siekc chwasty kijem, matka marszczyBa czoBo i mruczaBa pod nosem:  Palcem w domu nie kiwnie, a spodziewa si, |e bd mu usBugiwa". Jego spokój odbieraB matce odwag. BraBa go za wyrzut. A przynajmniej podejrzewaBa, |e to wyrzut. - Co jej mówiBe[? - pytaBa napastliwie, gdy zastawaBa nas razem nad warcabami albo w jego salonie, pogr|onych we wspólnej zadumie. - Nie do mnie nale|y mówienie jej czegokolwiek - odpowiadaB wtedy dziadek tajemniczo. - Dzikuj, |e mnie nie pouczasz, jak mam wychowywa wBasne dzieci - rzucaBa ze zBo[ci i wyprowadzaBa mnie z pokoju. Jak zwykle pytaBam wtedy Stell, czy nie wie, o co im chodziBo. MiaBam wra|enie - i wci| je mam - |e moja siostra byBa dobrze zorientowana w sprawach, które jako[ uszBy mojej uwagi. Jakbym przez jaki[ czas byBa tu obecna tylko duchem. - O u[wiadomienie - odpowiadaBa Stella. - No wiesz, skd si bior dzieci. Przebiegam my[lami po tych wspomnieniach z dzieciDstwa i czuj, |e nie nale| do mnie, a raczej ja nie nale| do nich. Jestem na zdjciach rodzinnych, z dzielnym u[miechem patrz w obiektyw. Fotografie znad morza. Moja matka w szykownym kostiumie kpielowym, którego nigdy nie zamoczyBa (baBa si wody), obejmuje ramionami Stell i mnie, obie mokre i rozdygotane po zbyt dBugim pluskaniu si 232 w lodowatym morzu. I dziadek, rozczochrany, z kraciastym rcznikiem wokóB kolan, siedzcy na brezentowym krzeseBku, niebezpiecznie przechylonym na piasku. Ktokolwiek robiB te zdjcia - przypuszczam, |e jaki[ przypadkowy pla|owicz - byB bardzo nieuwa|ny. Czsto jedno z nas ldowaBo poza kadrem, zredukowane do migajcego przedramienia albo samej dBoni. Zatomizowana rodzina. Kiedy patrz na te zdjcia, przypominaj mi si broszurki cywilnej obrony przeciwlotniczej wrzucane do naszej skrzynki na listy, bo wyziera z nich ten sam czysty strach