Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Świadomość, że jest cały i zdrowy, napełniła go taką ulgą, że prawie zemdlał. – Ale musiałem się namęczyć, żeby pana wyciągnąć, sahibie. Jakby pana wielkie ciało było odlane z mosiądzu: ciągnąłem i ciągnąłem, i ciągnąłem. A wszystko sam. Lecz mówię sobie: „Budhhu Dubey, choćby się waliło i paliło, musisz wyciągnąć go z tego okropnego miejsca, nawet gdybyś miał przeciążyć kręgosłup. Dopóki tu jest, nie ma dla niego ratunku. Musisz go stąd wydostać”. – Co się stało? Gdzie mnie znalazłeś? – Przyszedłem bardzo wcześnie. Ta, która jest w domu, zbudziła mnie jeszcze po ciemku i powiedziała: „Idź i sprawdź, czy temu biedakowi nic nie jest”. Biegłem na złamanie karku. Zastałem pana leżącego na ziemi, trzymał pan strzelbę. Najpierw pomyślałem, że pan nie żyje, ale oddychał pan, więc go wytaszczyłem. – A latarnia? Strzelałem do niej. Czy w służbówce były jakieś okruchy szkła? – Jaka latarnia? – zmarszczył brwi zawiadowca. – Lampa sygnałowa. Która tu wczoraj stała. – Stała tam, gdzie zawsze, czysta i wypolerowana. Nikt jej nie tyka. I zawsze tak stoi: w tym samym miejscu, nigdy ani drobinki kurzu. Zawiadowca energicznie pomachał Phulboniemu przy twarzy liściem banana. – Żaden mieszkaniec okolicznych wiosek nie zbliża się po zmroku do tej stacji. Nie skłoniłoby się ich do tego za żadne skarby świata. Usiłowałem pana przekonać, ale nie chciał pan słuchać. – Teraz posłuchaj. Chcę wiedzieć, co się stało. – Nie wiem, co panu powiedzieć – westchnął zawiadowca. – Takiemu wielkiemu sahibowi. Znam tylko opowieści, w które wierzą ludzie tacy jak ja... – Co mówią ludzie? – zapytał Phulboni, ocierając czoło. – Słucham. I w tym momencie jedna z rąk, którą wyciągnął za głowę, otarła się o szynę, chłodną, drżącą stal. Otworzył oczy i zobaczył same liście i sylwetki drzew na tle różowego świtu. Ani śladu zawiadowcy, w ogóle nikogo. Zorientował się, że leży na materacu w poprzek bocznicy. Niepewnie wyciągnął dłoń i dotknął szyny. I raz jeszcze zeskoczył z torów, ale udało mu się zatrzymać, więc znajdował się tuż obok torów, gdy rozpędzony pociąg wjechał na bocznicę, rozdzierając na strzępy materac, na którym Phulboni przed chwilą leżał. Tym razem wszystko było aż zanadto prawdziwe: widział przerażone twarze mechaników i palaczy, słyszał pisk hamulców i gwizd lokomotywy. Wgramolił się na szyny i zaczął biec. Dopędził pociąg jakąś milę dalej, gdzie się w końcu zatrzymał. Palacze i mechanicy oglądali przełącza, zastanawiając się, jakim sposobem została przestawiona zwrotnica. Główny mechanik angielskiego pochodzenia mówił, że to niepojęte, że bocznicy nie używa się od wielu dziesiątków lat, a zwrotnicę rozebrano dawno temu. Cud, że pociąg nie wykoleił się na śmieciach i chaszczach, zarastających boczny tor. – Może zawiadowca omyłkowo przestawił zwrotnicę? – podsunął Phulboni. Mechanik, stary, posiwiały weteran, posłał pisarzowi dziwny uśmieszek. – W Renupurze żaden zawiadowca nie pracuje od trzydziestu lat. Wtedy zjawił się jak zwykle usłużny kontroler i zaprowadził Phulboniego do wagonu pierwszej klasy. Gdy ruszyli w stronę Darbhangi, przytruchtał do pisarza i szepnął mu do ucha: – Ma pan przynajmniej szczęście, że pan przeżył. – A to czemu? – zdziwił się Phulboni. – Byli przede mną inni, którzy... – Kiedy zaczynałem pracę, w 1894 roku, był taki jeden, któremu nie dopisało szczęście. Zginał dokładnie w taki sposób, gdy leżał o świcie na torach. Zwłoki były tak zmasakrowane, że ich nie zidentyfikowano, chociaż krążyły plotki, że to cudzoziemiec. Nikt nie zbliża się nocą do tej stacji. – Uśmiechnął się ze smutkiem. – Czemu mi pan o tym przedtem nie powiedział? – Usiłowałem – odparł kontroler z krzywym uśmieszkiem – ale nie uwierzyłby mi pan. Powiedziałby pan: „Ależ ci wieśniacy mają łby pełne zmyśleń i przesądów”. Wiadomo, że w przypadku takich jak pan, ludzi z miasta, przestrogi przynoszą zazwyczaj odwrotne skutki. Phulboni przyznał mu rację, przeprosił i zachęcił, by się przysiadł i wszystko opowiedział. Przez wiele lat (mówił konduktor) w służbówce mieszkał pewien młody człowiek nazwiskiem Laakhan. Zjawił się, nie wiadomo skąd, tuż po zbudowaniu stacji. Był wygłodniałym sierotą o zdeformowanym ciele i okaleczonej ręce. Budka stała wówczas pusta, bo żaden kolejarz nie zgodziłby się osiąść w takim oddalonym od ludzkich siedzib miejscu. Tak więc Laakhan zamienił ją w swój dom. Przejeżdżający konduktorzy i palacze nauczyli go, jak posługiwać się lampą sygnałową i zwrotnicą. Przydał się kolei, dlatego pozwolili mu tam zostać. Chłopak miał kilkanaście lat, gdy wreszcie zgłosił się ochotnik na zawiadowcę stacji w Renupurze. Okazało się, iż nowo przybyły to człowiek z wysokiej kasty i o surowych zasadach: od razu było widać, że młody nie przypadł mu do gustu, że uważał go za obrazę dla swojej osoby. Przekonał wieśniaków, iż Laakhan jest gorzej niż nietykalny, że roznosi zarazę, jest dzieckiem prostytutki, a zniekształcona lewa ręka to wynik dziedzicznej choroby. Dokładał wszelkich starań, by wykurzyć Laakhana ze stacji, lecz ten nie miał się gdzie podziać. Dlatego zbudował sobie przy nie używanej bocznicy bambusową chatę i starał się nie wchodzić tamtemu w drogę. To jeszcze bardziej rozwścieczyło zawiadowcę