Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Teraz występują młode, z wyciągniętymi rękoma, w których każda trzyma miseczkę uformowaną z wielkiego liścia. – Biri–dali – informuje ojciec Marian – ziarnka dżunglowej rośliny dali. Lekko grzechoczą te małe czarne kuleczki, na pierwszy rzut oka przypominające mysie bobki. Na nich, pośrodku miseczki, katula się niewielkie jajko dzikiej kury. Kobiety garbią się w pokłonie, podają nam symboliczne dary gościnności. Znów pokłon, głębszy, tak głęboki, że dłonie dotykają ziemi, a kolan nagie, wyssane przez rój dzieciaków piersi. I to już koniec. I to by już miał być koniec? To po to uganiam się od tylu dni za dżunglowym..., najpierwotniejszym..., za nie skażonym cywilizacją! Za Bhuniami, fascynującymi stałą bezwiedną ucieczką w koczowniczym obyczaju? Tam i sam pętam się po polanie. Te 112 same uśmiechy, gesty, ten sam, wciąż ten sam rytuał w ciasnym kręgu repertuaru ludzkich zachowań. Ten sam. Jawniejszą tutaj, bądź bardziej prowokacyjną tam u mnie różnicowany nagością, głębokością ukłonów, przewidzianymi obyczajem odległościami sposobnymi serdeczności, oficjalnym bądź intymnym kontaktom, wielkością pokoi gościnnych i gościnnych przyzb, zapachem razowego chleba tam, a tu grzechotem ziarenek biri. Bliżej... dalej, pierwotniej... dostojniej, szerzej... wężej. Ten sam, wciąż ten sam rytuał w jakże ciasnym kręgu. Uwieszona na szyi lornetka lekko obija mi się o piersi... – Chodź pan, zgodzili się! – Ksiądz Marian biegnie do mnie skrajem poletka. – Zgodzili się! – Jest podekscytowany. – Wprawdzie to taniec na poły rytualny, ale czarownik... – Między nami kapłanami, co? Żelazek uśmiechnął się niezdecydowanie. Żart naturalnie za żart przyjął, tylko moja naraz ponura mina jakoś mu nie bardzo do sytuacji pasuje. – Masz pan nareszcie tych swoich dzikich. I to w niepowszedniej szacie... – dodaje z dumą, a wolno, chcąc spotęgować efekt. – Czangu–naczo, taniec z bębnami czangu, odbywa się tylko w dni szczególnie uroczyste. – Teraz roześmiał się szeroko. – A bo to nie dzień uroczysty? Co chwila zdarzają się goście zza lasu, co? Czarownik przyznał, że nie za często. Więc dzień uroczysty i kropka! No prędko, prędzej, zaraz zaczynają. Kończą właśnie przygotowania. Jedni i drudzy. Jacek zmontował magnetofon, Staszek ustawił kamerę i z okiem przy wizjerze ręką daje znak tancerzom. Jeszcze, jeszcze trochę w lewo, i w tył, dobra! Grupka przemieszcza się posłusznie. Jeden z chłopców kiwnął do Staszka głową – zaczynamy. Zaczynają taniec rytualny... Kamera terkocze. Psia krew! – nie ma synchronu. Stop! Zdezorientowani tancerze zatrzymują się w pół kroku. Jacek manipuluje coś przy kablach. W porządku. Można? Tak jest, kamera poszła. Zaczynamy. Po raz drugi zaczynają rytualny taniec... Kamera terkocze. Bębny. Kobiety okutały się w szmaty i zgarbione wpół przestępują z nogi na nogę, drepczą w kółko jak kury. Bębny. Mężczyźni stanęli kołem, zataczają wolny krąg wokół kobiet. Monotonny śpiew i rytmiczne uderzenia bębnistów. Krok mężczyzn jest wolny i majestatyczny. Kamera terkocze. Bębny. Jednostajna powtarzalność układu, miarowy rytm i katarynka kilku tonów melodii zawraca w koło jak mężczyźni wokół przestępujących z nogi na nogę kobiet. Bębny. Staszek zatrzymuje kamerę. Niczego się już więcej z tego obrazu nie wydusi. Tancerze stanęli, trochę chyba zawiedzeni brakiem spodziewanego efektu. Cisza. Podchodzę do jednego z mężczyzn. Wreszcie mogę z bliska obejrzeć bęben, jedyny element, który mnie w tym tańcu naprawdę zelektryzował. – Czangu – mówi tancerz – bęben czangu – i podaje mi instrument o dziwacznym kształcie. Drewniana, nieco jajowata obręcz o blisko metrowej średnicy, z małpią skórą naciągniętą po jednej tylko stronie. Przypomina tamburyn, jest jednak dużo, dużo większy. O ile pamiętam, podobne bębny używa tylko jedno z eskimoskich plemion Alaski. I oni – adivaski szczep Bhuniów w południowoazjatyckiej dżungli... Legendarne tzantze, zasuszane i miniaturyzowane przy pomocy tajemnych metod głowy zabitych wrogów, preparowali Indianie Hivaro w górnym dorzeczu Amazonki. I plemiona indochińskich dżungli, które nigdy o Hiyarach, Amazonce, o Ameryce nie słyszały..