Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Zgromadził parę mało zniszczonych mebli i doprowadził wszystko do względnego ładu. Izdebka była przytulna i czysta. Na kolację zjedli dziwne, jakby mączyste placki, które po prostu rosły na pobliskim drzewie. — Zapamiętaj, że zrywając z drzew te owoce i te duże fioletowe, nie umrzesz z głodu ani z pragnienia — pouczył Agatę strażnik. — A one rosną właściwie wszędzie. Innych nie jedz, bo mogą ci zaszkodzić. Dzięki tym drzewom żyjemy tu sobie całkiem nieźle… Wieczór już zapadał i strażnik z ulgą wyciągnął się na wygodnym łożu, przykładając głowę do wypchanej suchymi liśćmi poduszki. — Jest tu dość miejsca także dla ciebie. Śpij spokojnie i nasłuchuj we śnie. Kto wie, może tym razem ich usłyszysz. Dobranoc… — powiedział i niemal natychmiast rozległo się jego potężne, swobodne chrapanie. Agata jeszcze długo obracała się z boku na bok, usiłując złożyć w całość wszystkie poznane do tej pory cząstki prawdy o tym świecie. Ale wcale jej się to nie udało i z poczuciem narastającej bezradności zasnęła. Na legowisku, koło poduszki z liści, leżał szmaragdowy naszyjnik. …We śnie ujrzała góry. Wysokie, posępne, pięły się ku niebu, a w ich powyginanych w dziwaczne kształty masywach rozwierały się ciemne czeluście ogromnych pieczar. Agata stała u wejścia jednej z nich i coś ją przyzywało z mrocznej głębi, kusiło, zapraszało do wnętrza. Dalekie echo, odbijające się od skały, niosło ze sobą szczekanie psa. Bezdźwięczny, a przecież niezwykle wyrazisty głos powtarzał z naciskiem, choć spokojnie: — Chodź do nas, nie bój się… czekamy na ciebie. Musisz przyjść, aby spełnić swoją misję. Po to tu jesteś, Ta o włosach płomienistych jak pradawny, dobry ogień… Chodź do nas, Ta, czekamy… Nie zwlekaj, póki nie jest za późno. Masz mało czasu, Ta… Chodź… Chodź… Pośpiesz się… Agata obudziła się. Strażnik już nie spał. Koło jej posłania leżały świeżo zerwane fioletowe owoce, a jej towarzysz mówił coś do niej, lecz Agata ku swemu zdziwieniu nie zrozumiała jego słów. Dopiero gdy otrząsnęła się z resztek snu, przypomniała sobie o naszyjniku i szybko włożyła go na szyję. — …są najsmaczniejsze — mówił strażnik, wskazując na owoce. — Dobrze jest dzień zacząć od nich, a dopiero potem przegryźć plackiem. — Muszę iść w góry — powiedziała Agata, wbijając zęby w soczysty owoc. — Oni tam na mnie czekają. — Skoro musisz, to idź — zgodził się strażnik i dziewczynka odczuła mimo woli przykrość. Wolałaby, żeby okazał chociaż odrobinę żalu, że utraci jej towarzystwo. Istoty tego świata jednak nie umiały nikomu okazać sympatii, choć antypatia również nie była im znana. Wszelkie ich uczucia były jakby wygaszone, stonowane. Nie znali miłości i gniewu, nienawiści i złości, radości i rozpaczy. No cóż, to dobrze, że nikt mnie tu nie zatrzymuje — pomyślała z pewnym smutkiem. — Tym łatwiej będzie mi iść dalej… — Więc żegnaj, strażniku ruin królewskiego pałacu — powiedziała głośno, ale on burknął coś w odpowiedzi i kolebiąc się, poszedł w stronę szczątków fontanny. Po chwili zniknął jej z oczu. — Żegnajcie, królewskie ruiny — pokiwała głową Agata, wodząc wzrokiem po przygnębiających szczątkach budowli. — Chciałabym wiedzieć to, co wy pamiętacie… Po kilkudziesięciu metrach marszu gęste zielone korony drzew przysłoniły ruiny tego, co było ongiś siedzibą wielkiego króla Tutaina. ROZDZIAŁ ÓSMY Kotlina łagodnie i powoli, ale bezustannie pięła się w górę. Była jedną z wielu dróg, które prowadziły w stronę majaczących na horyzoncie dalekich, ciemnych szczytów. Wybór najlepszej drogi nie był wcale prostą sprawą w tym obcym świecie, którego wysokich traw nie przecinała żadna ścieżka, a ludzka stopa nie tknęła od setek lat. Agata musiała omijać strome pagórki lub zbyt głębokie jary, unikać krzewów czy trawy tak splątanej i wysokiej, że trudno było przez nią przebrnąć. Tylko z daleka wydawało się, że możliwe będzie pokonanie sporej odległości dzielącej ją od ruin pałacu do gór w linii prostej. Agata czuła się jak pionier, odkrywający nowe, dzikie i nieznane szlaki. Spoglądając w stronę ciągle odległych gór, dziewczynka oceniła, że nie dojdzie do nich wcześniej niż nazajutrz. Czeka mnie przynajmniej jeden nocleg pod gołym niebem — pomyślała. Idąc, rozglądała się cały czas dookoła w nadziei, że ujrzy gdzieś w oddali smukły, czarny kształt Kusego. Nasłuchiwała, czy wiatr nie przyniesie znajomego szczekania, ale wiatr nucił tylko jakąś cichą melodię, odbijając się od konarów drzew, szeleszcząc liśćmi, wspinając się na pagórki, to znowu przepadając na dnie wąwozów. Agacie zaczynał się dłużyć czas. Gdyby Kusy biegł koło niej, byłoby o wiele raźniej. Mogłaby do niego przemawiać, a chwile, w których kładłaby rękę na jego wiernym łbie, dawałyby jej ukojenie i poczucie bezpieczeństwa. Zaczęła też tęsknić za rodzicami i spokojem rodzinnego domu. Z niepokojem myślała, że w tym obcym świecie przebywa już trzeci dzień i nadal nie znalazła psa ani drugiej strony lustra, umożliwiającej powrót. A jeśli już do końca życia będę błąkać się w tej odpychającej krainie, żywiąc się owocami z drzew i sypiając w wysokiej trawie? Jeśli nigdy nie znajdę psa ani lustra? Może ci tajemniczy oni wciągnęli mnie tu tylko dla własnej zabawy…? W natłoku ponurych myśli droga pod górę wydawała się coraz cięższa, a przyszłość coraz mniej jasna. — Hej! To ja! Posłaniec! — usłyszała nagle cienki, skrzeczący głosik. Drgnęła z wrażenia i rozejrzała się wokół. Nikogo jednak nie dostrzegła. — Jestem tu, przy twojej nodze! Uważaj, bo mnie rozdepczesz! — zawołał niecierpliwie głosik. Agata spuściła głowę: tuż koło jej nóg stało coś malutkiego, wielkości najwyżej jednej stopy, całe w jasnoliliowym kolorze… To coś miało miniaturowe rączki, nóżki, główkę — i skrzywioną w ożywionej, nieustannej mimice zmarszczoną twarzyczkę. Agata schyliła się, ale stworek błyskawicznie odskoczył. — Nie dotykaj, bo mi zrobisz krzywdę! — zawołał piskliwie. — Nic złego nie zamierzam ci zrobić, nie bój się… — powiedziała Agata. — Mimo to nie dotykaj mnie! — upierał się liliowy człowieczek. — Kim jesteś? — Jestem Wrzosowy Ludek, posłaniec od nich. Mam cię do nich zaprowadzić najkrótszą drogą, inaczej zabłądzisz w tych wertepach. Idziemy… I Wrzosowy Ludek zawrócił w dół. Poruszał się z tak niezwykłą szybkością, że dziewczynka z ledwością nadążała wzrokiem za jego ruchliwą sylwetką. Właściwie nie szedł, lecz jakby fruwał nad ziemią, to znowu podskakiwał, by wreszcie parę drobnych kroczków przebiec zwyczajnie. Jego niespotykana ruchliwość oszałamiała Agatę. — Gdzie mnie prowadzisz? — spytała. — Jeśli dobrze wiem, to mamy iść w górę… — Kto ci to powiedział? Co za bzdura! Oni czekają na ciebie tam, na samym dole