Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Wyciągnęli się w jego stronę, a jemu się zdawało, że biorą go w ramiona, że tulą go mocno do siebie, i sam tego nie wiedząc, osunął się na kolana, i wyciągnął ręce do tej rzeczy, która leżała wśród połamanych krzaków, i wołał do nich, jakby było tam coś, co mógłby uchwycić i zatrzymać, jakaś pociecha, której zawsze mu brakowało, za którą zawsze tęsknił i którą w końcu odnalazł. Sercem wykrzyczał to, czego nie potrafił powiedzieć, owo błaganie, które nie chciało przejść przez usta, a oni mu odpowiedzieli. - Nie, Johnny, nie zostawimy cię. Nie możemy cię zostawić. - Obiecujecie? - zapytał Johnny. Ich głosy trochę sposępniały. - Nie musimy obiecywać, Johnny. Nasza maszyna jest zepsuta i nie potrafimy jej naprawić. Jeden z nas już umiera, drugi umrze niebawem. Johnny klęczał, słowa zapadały w niego, ich sens i znaczenie, i wydawało mu się, że tego nie zniesie. Znalazł dwóch przyjaciół, a oni zaraz mieli umrzeć. - Johnny - odezwali się do niego. - Tak - mruknął, starając się nie płakać. - Czy wymienisz się z nami? - Wymienię? - Taki mamy zwyczaj w przyjaźni. Ty nam coś dasz i my damy coś tobie. - Ale... Ale ja nie mam... I nagle przypomniał sobie, że ma. Miał scyzoryk. Nie było to wiele, przecież jedno ostrze się ułamało, lecz nic więcej nie miał. - Wspaniale - odrzekli. - Chodziło nam o coś takiego. Połóż go na ziemi, blisko maszyny. Chłopiec wyjął scyzoryk z kieszeni i oparł go o maszynę. Coś się stało, a chociaż patrzył uważnie, wydarzyło się to tak szybko, że nie udało mu się zobaczyć, jakim cudem, ale tak czy owak scyzoryka już nie było, a na jego miejscu leżało coś innego. - Dziękujemy ci, Johnny. To miło, że się z nami wymieniłeś. Johnny wyciągnął rękę i wziął rzecz, na którą się z nim wymienili, a ona w ciemnościach błysnęła ukrytym ogniem. Obrócił ją w dłoni i zobaczył, że to jakiś klejnot o wielu ściankach, który jarzy się od wewnątrz i płonie wieloma różnymi kolorami. I dopiero kiedy zobaczył, ile światła się z niego wydobywa, uświadomił sobie, jak długo tu przebywa, i jak jest późno, a kiedy to zrozumiał, zerwał się na nogi i pobiegł, nie czekając, żeby się pożegnać. Było już zbyt ciemno, żeby szukać krów, ale miał nadzieję, że same ruszyły do domu i że je dogoni, i zapędzi do obory. Powie wujowi Ebowi, że ciężko było mu je zagonić w jedno miejsce. Powie, że dwie młode krówki uciekły za płot i musiał je sprowadzić z powrotem. Powie wujowi Ebowi... powie... powie... Od biegu brakowało mu tchu, łomotanie serca wstrząsało nim całym, a na jego ramionach przycupnął strach, strach przed tym okropnym postępkiem, który popełnił - przed tym ostatnim, niewybaczalnym postępkiem po tylu wcześniejszych, jak nie poszedł po wodę, jak przegapił dwie krówki wczorajszego wieczora, jak zabrał zapałki. Nie trafił na idące samotnie do domu krowy - znalazł je na podwórzu przed oborą i zrozumiał, że zostały już wydojone, i pojął, że zrobiło się dużo później, i jest dużo gorzej, niż sobie wcześniej wyobrażał. Wspinając się po wzniesieniu do domu, już trząsł się ze strachu. W kuchni paliło się światło. Czekali na niego oboje. Wszedł do kuchni, a oni siedzieli przy stole, przodem do niego, światło lampy padało na ich twarze, twarde jak rzeźbione w kamieniu. Wuj Eb wstał, wznosząc się ku sufitowi jak wieża, rękawy miał podwinięte do łokci i widać było sterczące na przedramionach mięśnie. Wyciągnął po Johnny'ego rękę, a Johnny uchylił się, ale dłoń wuja zamknęła się na jego karku, palce owinęły się wokół szyi, podniosły go i potrząsały nim z milczącą wściekłością. - Ja cię nauczę - wydusił wuj Eb przez zaciśnięte zęby. - Ja cię nauczę, ja cię nauczę... Coś wypadło na podłogę i potoczyło się do kąta. Zostawiało za sobą ognisty ślad, turlając się po podłodze. Wuj Eb przestał nim potrząsać i na moment zamarł, i tylko go trzymał, a potem upuścił na podłogę. - To wypadło z twojej kieszeni - powiedział wuj Eb. - Co to jest? Johnny cofał się, potrząsając głową. Nie powie im, co to jest. Nigdy im nie powie. Obojętne, co wuj Eb może mu zrobić, nigdy nie powie. Nawet gdyby miał go zabić. Wuj Eb podszedł do klejnotu, potem szybko się schylił i podniósł go. Przeniósł na blat stołu i pochylił się, obserwując, jak skrzy się w świetle. Ciotka Em pochyliła się do przodu na krześle i patrzyła, patrzyła. - A cóż to może być? - rzuciła w końcu. Na chwilę zgarbili się oboje nad stołem, zagapieni na klejnot, oczy mieli połyskliwe i lśniące, ciała napięte, w ciszy słychać było ich chrapliwe oddechy. Świat mógł się w tym momencie skończyć, a oni nie zauważyliby niczego. Potem wyprostowali się i odwrócili, by spojrzeć na Johnny'ego; odwrócili się od klejnotu, jakby ich już nie interesował, jakby miał jakieś zadanie do wykonania i już je wykonał, i przestał być ważny. Coś było z nimi nie w porządku... nie, nie "nie w porządku", tylko byli jacyś inni. - Musisz umierać z głodu - powiedziała ciotka Em do Johnny'ego. - Podgrzeję ci coś na kolację. Miałbyś ochotę na jajka? Johnny przełknął ślinę i kiwnął głową. Wuj Eb usiadł, nie zwracając najmniejszej uwagi na klejnot. - Wiesz... - Uśmiechnął się. - Widziałem parę dni temu w centrum miasteczka scyzoryk. Dokładnie taki, jak chciałeś... Johnny niemal go nie słyszał. Po prostu stał i przysłuchiwał się miłości i życzliwości, od których aż huczał cały dom. Przełożyła Anna Wojtaszczyk CLIFFORD DONALD SIMAK Ur. 3 VIII 1904, zm. 25 IV 1988. Jeden z największych twórców amerykańskiej SF Złotego Wieku lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, a także dziennikarz i popularyzator nauki. Z Bradburym dzielił niechęć do cywilizacji industrialnej i umiłowanie sielskich krajobrazów, małych miasteczek (trochę jak z obrazów Normana Rockwella) i życia prostego, godnego, w harmonii z przyrodą. Stworzył całą galerię fascynujących postaci Obcych i robotów. Debiutował opowiadaniem "Świat czerwonego słońca" (1931), a wsławił się już w 1935 "bluźnierczym" opowiadaniem "The Creator", opublikowanym przez półprofesjonalny magazyn "Marvel Tales", w którym przedstawił wszechświat bez Boga, będący cudem inżynierii Obcych. Bóg pojawia się dopiero w ostatnich najsłabszych powieściach Simaka. Jego najlepsze dzieło to cykl opowiadań "Miasto" (1944-1952, wyd. 1952, World Fantasy Award 1953, rozsz