Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Jej imię smakowało w ustach słodko jak miód. Serce maga biło przyspieszo- nym rytmem rosnącego podniecenia. Dał jej czas na żałobę i zapomnienie o mężu. Tej nocy upływał rok od rzucenia Wielkiego Zaklęcia i sześć miesię- cy od pogrzebu Sadastera. Czas płaczu minął. Malygris zacisnął pięści. Drżał, nawet jeśli skóra zdawa- ła się płonąć. W umyśle gościły mu jedynie myśli o miło- ści. Już za długo odmawiał sobie przyjemności. Nie chciał już dłużej czekać, odmawiając sobie tego, czego pragnę- ło jego serce. Zapomniał o wszystkim innym, wspiął się na gzyms i rzu- cił głową w przód, lecz nie spadł. Pełzł wbrew naturze po ścianie starożytnej wieży niczym pająk. Nawet mgła zdawa- ła się zwijać z obrzydzeniem na widok jego pajęczej postaci na tle kruszącego się czarnego kamienia. Mag zatrzymał się raz, kręcąc głową w prawo i lewo, gdy badał puste, spowite oparami ulice. Kiedy dotarł do ziemi, zaśmiał się cicho. Płot okalający wieżę nie stanowił większego wyzwania. Wspiął się nań, a potem ruszył ulicą Zakonnic w kierun- ku Dzielnicy Rzecznej. Nawet we mgle pamiętał drogę do jej posiadłości. W myślach, sercu i snach przemierzył tę drogę tysiąc razy jako pan młody w drodze po oblubienicę. Zatrzymał się przy murze dzielącym posiadłość od ulicy. Ponownie ostrożnie omiótł wzrokiem zamgloną aleję. Nie dostrzegł znaku życia. Nie dobiegł go żaden dźwięk. Opary tłumiły wszystko. Mógł iść przez wymarłe miasto. Usta wykrzywił mu szyderczy uśmiech, bardziej przypo- minający szczerzenie zębów. Zważając na moc i efekt jego zaklęcia, analogia miała swoje uzasadnienie. Dzięki swemu szczególnemu talentowi wspiął się na mur i spełzł po jego drugiej stronie, by znaleźć się w posiadło- ści Sadastera. Tylko w jednym oknie paliło się światło. Bursztynowy blask sączył się przez gałęzie martwych drzew cytryno- wych i pomarańczowych. Przenikał skręcone i suche gałąz- ki zwiędłych krzewów róż i wił się na ziemi, tworząc w zruj- nowanym ogrodzie pajęczynę światłocienia. Malygris wyprostował się. Kroczył śmiało, krusząc pod stopami zeschłą miętę i jałowiec. Przepełniało go uczucie triumfu. Dotarł do domu, ponownie spojrzał na okno. Okien- nice otwarto szeroko, jakby ktoś go zapraszał. Po chwili kucał już na parapecie. Serce w nim rosło! Pośrodku pokoju stało spełnienie jego snów i nadziei. Wstrzymał oddech. Puls walił jak oszalały. Światło lampy igrało oślepiająco na diamentach w fałdach bieli, w którą spowita była jego oblubienica. Laurian, z we- lonem na twarzy, obróciła się do niego i uniosła ramiona. - Czekałam na ciebie - powiedziała głosem jak jedwab. - Chodź i przyjmij moją przysięgę ślubną. Malygris pomknął ku niej. Krew gotowała mu się z żą- dzy, a pasja zaćmiła rozsądek. Laurian objęła go. Mag zła- pał skraj jej welonu, szukając smaku jej ust. - Przyjmij teraz moją przysięgę ślubną - rzekła, gdy zdejmował zasłaniający ją materiał. Malygris zaczerpnął tchu, gdy poniosła oczy. Przeszy- ło go przerażenie, bo ujrzał swoje dzieło w niewidomych, krwawych oczodołach. Próbował się wyśliznąć, ale mocniej ścisnęła go w objęciach. Plecy przeszył mu ostry ból. Wrza- snął i odepchnął ją. - Co...? - Mój sztylet - syknęła Laurian, dzierżąc zakrwawione ostrze. Na błyszczącą suknię padły krople czerwieni. - Na- zwałam go specjalnie na tę okazję. - Rzuciła się na niego, chwytając zdecydowanie na ubranie. Z całej siły zamach- nęła się sztyletem. - A teraz przyjmij go jeszcze raz! Fafhrd nagle uniósł się na łokciach w łożu Sameel. Za- pomniał o przyjemnościach, gdy w korytarzach odbił się echem przenikliwy krzyk. Zanim zdążył zareagować, roz- legł się kolejny piskliwy wrzask. Sameel otworzyła szeroko oczy, przerażona. - Pani! - zawołała. Fafhrd w jednej chwili odrzucił pościel i skoczył na równe nogi. Złapał jedną ręką miecz, a drugą spodnie, otworzył drzwi i pomknął ku bibliotece piętro wyżej. Wpadł na marmurowe schody i przeskakiwał po dwa lub trzy stopnie. Potknął się na najwyższym stopniu, padł cięż- ko i z powrotem przetoczył się na nogi. Ubranie zostawił za sobą. Biegł korytarzem wprost ku bibliotece, a w uszach wciąż rozbrzmiewał mu echem krzyk Laurian. Fafhrd wpadł przez ozdobne drzwi i wyrwał miecz Sa- dastera z pochwy. Nad wpół leżącą Laurian pochylała się obszarpana, wy- chudzona postać. Ściskała palcami gardło kobiety i przekli- nała ją niezrozumiałymi warknięciami. Na białej sukni Lau- rian widniała krew. Nawet usiłując złapać oddech, kobieta jedną ręką waliła w twarz napastnika, a drugą próbowała dosięgnąć sztyletu, leżącego o cal poza jej zasięgiem. Przejrzyste pasma mgły wpadały przez okno i owijały się wokół talii, ramienia i kostki intruza. Jeszcze jeden otoczył jego kark. Drżące i słabe, próbowały odciągnąć mężczyznę od Laurian, ale opierał się im z niesamowitą siłą, zaciska- jąc śmiertelny chwyt. Fafhrd wydał okrzyk bojowy i ruszył na ratunek Laurian. - Malygrisie! Czarodziej poderwał głowę. Z wąskich ust dobyło się zwie- rzęce warknięcie. Ciemne oczy błyszczały straszliwą mocą. Strząsnął z siebie szare pasma mgły, które próbowały go powstrzymać, i wstał na spotkanie Fafhrda. - W twoim domu już pojawił się nowy mężczyzna? - ryk- nął na Laurian. - Ty niewierna dziwko! Fafhrd biegł do niego po dywanie, ale nagle zakręciło mu się w głowie. Sploty pod jego nogami poruszyły się dziw- nie, a wzór dywanu zmienił się. Choć to niemożliwe, styli- zowane winoroślą i pnącza dywanu stały się trójwymiaro- we i podniosły się, by powstrzymać jego atak. Dywan ożył, niczym potwornie zamaskowana mięsożer- na roślina. Fafhrd krzyknął z zaskoczeniem, machając na prawo i lewo wielkim mieczem. W miejscu każdego obcięte- go pnącza wyrastały dwa następne, podobne do węży. Ce- lowały w twarz i oczy, owijały się wokół klatki piersiowej i próbowały wycisnąć dech z piersi barbarzyńcy. Wokół jego nóg owinęły się wąsy, starając się powalić go na ziemię. Fafhrd z walącym ze strachu i wściekłości sercem zła- pał wiotki pęd, który owinął mu się wokół szyi i oderwał go, używając całej swojej siły. W ręku została mu lepka poso- ka. Pociekła po ramieniu, paląc skórę. Malygris roześmiał się dziko. Jego twarz zmieniła się w przerażającą maskę gniewu, nienawiści i bólu. Ponow- nie obrócił się zakrwawionymi plecami do Fafhrda i po- chylił nad Laurian. Osłabiona kobieta odczołgała się kilka cali po podłodze i sięgnęła po sztylet. Malygris odepchnął go trzewikiem, a później znów zaczął ją dusić. Robił to po- woli i z rozkoszą. - Zostaw ją! - zawołał Fafhrd. Udało mu się zrobić kilka kroków przez morderczą, atakującą go dżunglę. Na- tychmiast wystrzeliły pędy, które owinęły się wokół jego ud i talii. - Niech cię piekło pochłonie! Malygris wcale się tym nie przejął. - Już tam jestem - powiedział z przejmującym smut- kiem