Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Trzykrotnie większa liczba przyjaciół i krew- nych czeka na nich w głównej poczekalni lotniska. Jeden z mężczyzn chodzi tam i z powrotem, z daleka od innych, dwie starsze kobiety rozpytują urzędnika przy pulpicie. Reszta siedzi stłoczona ciasno w nierównym półkolu krze- seł, zbyt znużona, żeby się ruszać, zbyt dobrze zaznajomio- na z faktami, żeby jeszcze zadawać pytania. Wszyscy oni mają w sobie napiętą czujność ludzi czekających na egze- kucję. Należą do tych nielicznych zresztą osób w poczekalni, które nie dostrzegają przechadzającego się z żoną Pawła Dextera. Głowy odwracają się, kiedy wchodzą. Jakiś foto- reporter próbuje nawet zrobić zdjęcie, wybiega naprzód i przysiada jak małpa, ale flesz się nie zapala. Dexter bierze żonę pod rękę. Idą na górę, a potem kory- tarzem do biura operacyjnego lotniska. Myśl o siedzeniu w poczekalni w ogóle nie przychodzi mu do głowy. Nie chce przywilejów ani specjalnych względów, po prostu za- przątnięty jest tylko jedną sprawą. Otwiera na rozcież drzwi, wchodzą. Ta sama scena, ci sami ludzie, w przyległym pokoju jąka się ten sam dale- kopis. Człowiek imieniem Joe nadchodzi z drugiego koń- ca pokoju, spod okna, potrząsa głową. - Nic dotąd nie wiemy, proszę pana. - Jest trupioblady. Dexter kiwa głową, bawi się kapeluszem. - Samoloty już stąd odleciały, a trzy wystartowały z Ajo podczas ostatnie- go kwadransa. Teraz to nie potrwa długo. Lotnictwo woj- skowe cały czas współpracuje z nami. - Rozumiem. Przez wielkie okna widać, że na dworze jasno prawie jak w dzień. Na szybie lśnią jeszcze ostatnie krople desz- czu. Niby łzy. Dyżurujący mają zaczerwienione oczy od dymu papierosów i niewyspania. - To moja żona -- mówi Dexter. - Właśnie przyjecha- ła z Los Angeles. Samochodem. Czy nie ma pan nic prze- ciw... - Nie, oczywiście, że nie. Miło mi poznać panią. - Zbyt jest zmęczony, zbyt przejęty tym, co się dzieje, żeby rozpoznać kogokolwiek. - Ale muszę państwa uprzedzić, że to jest biuro operacyjne. Kiedy dostaniemy wiadomość, wszyscy będziemy tutaj ogromnie zajęci. Możemy nie mieć wiele czasu dla państwa, chyba państwo rozumieją, co chcę powiedzieć. - Oczywiście - odpowiada Gail. - Bardzo miło, że pan stawia sprawę jasno. - Wolelibyśmy jednak być tutaj - dodaje Dexter. - Proszę bardzo. Brzęczy telefon. Człowiek przy pulpicie podnosi słu- chawkę, potem odkładając ją spogląda przez pokój ku Jo- emu. - Jeszcze nic - mówi. Człowiek imieniem Joe garbi się nagle, ale zaraz znów się wyprostowuje. Kącik ust drga mu nerwowo. Dexter prowadzi Gail między biurkami do okna. Ktoś jej przynosi krzesło... - Wszystko dobrze się skończy, Gee, zobaczysz. Podnosi wzrok, patrzy mu w oczy. - Dziękuję, Pawle. Szósta trzydzieści trzy. Jeden z wysłanych z Ajo samo- lotów zwiadowczych wykorzystuje ostatnią falę wstępują- cych prądów powietrznych w chwili, kiedy przelatuje nad północnymi krańcami gór Growler. Przed nim - dziesięć mil na zachód - nierówną linią wznosi się inne pasmo gór- skie. Między nimi leżące pustynne równiny przypominają olbrzymi błam zjedzonej przez mole lwiej skóry. Nic nie przerywa monotonnej, równej, jakby żelazkiem wypraso- wanej płaszczyzny. Nic oprócz... Pilot sztywnieje, pcha do przodu drążek sterowy. Sczer- niała łata jak cel na poligonie. W prostej linii przed nim. Nie może nie trafić. Wyrównuje samolot w odległości pa- ruset stóp, zmniejszając szybkość. Łata przybliża się, prze- ślizguje pod jego lewym skrzydłem, ale teraz widzi tam nie tylko bliznę na pustyni. Widzi powyginany krzyż wy- palonego kadłuba i straszliwie okaleczałe saguaro. W chwi- lę później rozróżnia sterczący w górę statecznik ogona i głęboko wyorany ślad. Przechyla się ostro i znów zaczyna podchodzić do celu. Potem raz jeszcze, patrząc w dół, wyciągając szyję. Potem wzbija się powoli i zaczyna krążyć. W wieży kontrolnej w Ajo trzeszczy jego spokojny głos: - Zlokalizowałem samolot, Jack... Rozpadł się na dwoje. 130 Główna część spalona doszczętnie, ale ogon nietknięty..