Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Był sam. Sam na oceanie. Jay także usłyszała strzały. Przez chwilę nie była pewna, czy śniła, czy rzeczywiście coś się stało. Seria na korytarzu potwierdziła, że to nie sen, a kolejne na pokładzie przeraziły ją śmiertelnie. Nie ucichło jeszcze echo strzałów, gdy usłyszała trzask wyłamywanych drzwi do kabin kapitana i pierwszego oficera. Ta ostatnia była tuż obok. Jay skuliła się na koi, wcisnęła w róg unosząc koc wysoko pod brodę. Nie była w stanie myśleć. Znieruchomiała, jakby z obawy, że najmniejszy ruch przekona ją jednak, że to nie sen. Nie ruszyła się nawet, gdy zamek ustąpił z trzaskiem i do kabiny wdarło się dwóch Chińczyków w czarnych, bawełnianych trykotach pod szyję i drelichowych, ciemnych, luźnych spodniach. Pierwszy z nich, dowódca, zerwał z niej koc. - Mamy ją - krzyknął. - Wygląda jak chłopak - zachichotał jego towarzysz. - No to zajmiemy się nią po męsku - przerwał dowódca, łapiąc ją za włosy. Zawyła z bólu i paznokciami wpiła się w twarz napastnika. Czy tak samo zrobiłaby we śnie? We śnie strach paraliżował, na jawie kazał się bronić. Chwila świadomości była jednak krótka. Zaatakowany wymierzył jej cios w szczękę. Straciła przytomność. Prześladowcy owinęli ją w prześcieradło i jak worek wynieśli na pokład. Tam zameldowano o ucieczce - ktoś zdołał wyskoczyć za burtę. Do pilnowania pokładu wyznaczeni byli dwaj Badjao i obu, nie rozstrzygając, który z nich zawinił, szef przywołał do siebie. Podeszli potulnie. Kazał im stanąć przy relingu i spojrzeć w morze. Wykonali polecenie bez słowa. Oddał dwa strzały, po czym ciała przerzucił przez burtę. - Tak jak was ostrzegałem - zwrócił się do pozostałych Filipińczyków - za robotę najwyższa stawka, za błąd najwyższa cena. Nie czekał na reakcję. Pobiegł na mostek, a tymczasem jego towarzysze spuścili spętaną Jay do jednej z łodzi. Na mostku herszt piratów kolbą karabinu unieruchomił radio, a następnie zmienił kurs w automatycznym pilocie, kierując statek w bok od uczęszczanego szlaku. Maszyny nastawił na całą naprzód i wyłączył światła nawigacyjne. Odpiął od paska i uruchomił mininadajnik radiowy. 2 Urzędujący dyrektor Clean Construction Timber Company - firmy drzewnej w Davao City na wyspie Mindanao, największej w południowej części Archipelagu Filipińskiego - wszedł do gabinetu na ostatnim piętrze biurowca tuż przed wschodem słońca. Odbiornik radiowy na biurku nastrojony był na częstotliwość nadajnika na pokładzie Ts'ai Yen. Sygnał zabrzmiał dokładnie o 4.21. W chwilę później dyrektor włączył faks i do biura firmy w Hongkongu przesłał kilka dokumentów: plan wyrębu na najbliższy tydzień i sprawozdanie finansowe za zeszły miesiąc. Tam budynek firmy znajdował się na zapleczu drewnianego nabrzeża, dzierżawionego na wyłączność przez Clean Construction. Trwał właśnie wyładunek mahoniu z Filipin. Bale przywiózł poprzedniego dnia drewnowiec ze znakami armatorskimi Wong Fu. W biurze od kilku godzin czuwał kierownik - siostrzeniec właściciela. Cały zresztą personel Clean Construction składał się z bliższych i dalszych kuzynów Wong Fu. Co się tyczy siostrzeńca, to wyciągnięto go z Szanghaju w ostatnich latach rewolucji kulturalnej. Najpierw starannie skopiował wszystkie dokumenty. Oryginały faksów umieścił w odpowiednich teczkach, kserokopie wsunął w plastikowe koperty i wyszedł na zewnątrz. Choć dzień dopiero miał się zacząć, powietrze było parne, gorące, aż gęste od wyziewów okrętowych silników, od morskiej soli, odoru gnijących ryb, żywicy i zapachu świeżo piłowanego drewna. W żółtym świetle rtęciowych lamp uwijali się dokerzy: mali skośnoocy mężczyźni o stalowych mięśniach. Z góry dobiegały pokrzykiwania brygadzistów. Piszczały dźwigi, zawodziły syreny, terkotały motory podnośników, szumiały tartaczne piły. Kierownik obszedł budynek biura i skierował się na zaplecze, między rzędy równo pociętych desek, ku furtce, o której mało kto wiedział. Wyszedł na ulicę, pełną o tej porze furgonetek z zaopatrzeniem, ciężarówek z towarem i dziesiątków rowerzystów. Jedni śpieszyli na pierwszą zmianę, inni wracali do domu po nocnej pracy. O tej porze samochód zwracałby uwagę. Kierownik szedł więc piechotą. Zagłębił się w wąskie portowe ulice, między domy, których drzwi nigdy nie zamykano w nadziei, że bryza od morza rozpędzi stęchłe powietrze ludzkiego mrowiska. Zaczynający się dzień wywiódł już na ulice właścicieli straganów z zieleniną, stoisk z rybami i wszystkim, co morze oferuje. W powietrzu unosił się zapach rozpalanego węgla drzewnego. Na dziesiątkach piecyków szykowano gorące jedzenie: miski białego ryżu, skrawki ryb w sosie, opiekane skrzydełka kurcząt, pulchne pierożki gotowane na parze i krewetki suto przyprawione imbirem i czosnkiem. Z warsztatów dochodził zgrzyt tokarek i syczenie lutownic, przez które przebijał się odgłos pracy wtryskarek, w powietrzu zaś czuć było rozgrzany plastik. Na Connaught Road też zaczynał się dzień. Maklerzy i agenci giełdowi, urzędnicy z banków i firm handlowych śpieszyli, by nie przegapić notowań dnia, które przekazywano z Nowego Jorku. Połyskujący kryształowymi szybami w odcieniu jasnego błękitu wieżowiec Wong Fu miał trzydzieści pięter. Kierownik wszedł drzwiami dla personelu, minął umundurowanego strażnika i za pomocą karty magnetycznej uruchomił prywatną windę, która zatrzymywała się dopiero na ostatnim piętrze. Wewnątrz była zainstalowana wideokamera