Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Prawdopodobnie był tu tylko rodzajem przynęty; wyglą-dało istotnie na to, że tym razem rola jego polegała jedynie na tym, by kanonierowi Vierbeinowi, właśnie temu Vierbeinowi, umożliwić poprzez bombardiera Ascha spotkanie. Bo czyż na prośbę Ingrid nie poinformował Ascha, dokąd ta dama ma za-miar przyjść. Diablo niemiła sytuacja! Stał się do pewnego stopnia komiczną figurą. Zapłacił i wyszedł. Przeszedł tuż obok Ingrid Asch i Johanne-sa Yierbeina. ale żadne z nich nie zauważyło go. Zasępił się jesz-cze bardziej. Wyszedłszy na ulicę zaczął się rozglądać. Ściemniało się. Po-jedynczy spacerowicze snuli się po mieście. Ruch samochodowy prawie zamarł. Lampy i wystawy rzucały na asfaltową jezdnię swe senne światło. Pociągnął go oświetlony czerwonym neonem ,,Excelsior". Właściciel lokalu Paweł, zwany przez przyjaciół ,,ciepłym Pa-wełkiem", ucieszył się wyraźnie na widok gościa i miał ochotę wziąć go w swoje objęcia. Wedelmann odsunął go od siebie. Usiadł przy barze obok Eryki i w krótkim czasie wypił cztery kieliszki dżinu. Eryka dała do zrozumienia, że może byłaby go-towa po ukończeniu służby „zabawić się" z nim; pokręcił prze-cząco głową, wydawało się jednak,' że nie byłby od tego, ale cena, której zażądała, i bezwstydna rzeczowość, z jaką to zrobiła, otrzeźwiły go. Pełen obrzydzenia opuścił „Excelsior". Przez chwilę stał sa-motnie na pustej ulicy, potem postanowił zalać się gruntownie w „Bismarckshóhe", lokalu odwiedzanym przez bombardierów. Kiedy jednak wszedł do środka i zaczął przyglądać się tłumowi tańczących - „co środę tańce, wybór dam" - gospodarz zwrócił mu w sposób taktowny uwagę, że jest w mundurze. - No pięk-nie - powiedział podporucznik zirytowany - w takim razie spiję się w domu. Niech mi pan zapakuje butelkę wina. Wedelmann odebrał ładnie zawiniętą butelkę w biurze właści-ciela „Bismarckshóhe''. Kazał ją zapisać na swoje konto i z pew-nym ociąganiem ruszył w ciemność. Miał wrażenie, że noc jest pełna pożądań, było ciepło, duszno. Noc otaczała go jak gęsta mgła. Minął czule przytuloną do siebie parę. Ś Tam do licha - mruknął. - Czas już, by się coś ze mną stało. Jeżeli się wkrótce nie ożenię, wyląduję w burdelu. Wartownik otworzył szeroko bramę. Wedelmann minął go odpowiadając machinalnie na ukłon. „Spiję się - myślał sobie - to mi dobrze zrobi, zapomnę wtedy o tym, że wystarczy kanonier kalibru Vierbeina, żeby mnie wyeliminować." Powłócząc nieco nogami szedł przez jezdnię do bloku trzeciej baterii. Miał kwaterę na pierwszym piętrze, nad mieszkaniem szefa baterii. Korkociąg leży zapewne na nocnym stoliku. Ś Dobry wieczór, panie podporuczniku - odezwał się nieco zachrypnięty głos kobiecy. Wedelmann zdumiony spojrzał w górę. Był to głos Lory Schulz, żony starszego ogniomistrza. Leżała w oknie i wyglądała w noc. Ś Dobry wieczór, pani Schulz. Tak późno i jeszcze na nogach? ŚNie mogę spać. Mąż mój bawi się w gronie podoficerów. Potrwa to z pewnością do białego rana. Ś I ja spać nie mogę. Chcę się upić. Ś Dobra myśl - powiedziała Lora Schulz i zaśmiała się pół-głosem. - I ja miałabym na to ochotę. Ś Może więc upijemy się razem? Ś Dlaczego nie? Niech pan wejdzie - powiedziała Lora. Wielki tumult rozpoczął się dobrze po północy. Do tej pory wszystko szło normalnym trybem. Święto zwycięstwa, od-bywające się w lokalu czytelni, przebiegało zgodnie z tradycją podoficerskiego korpusu. Kowalski i Asch zostali zaszczyceni funkcją ordynansów. Schulz uznał, że godni są przebywania wśród podoficerów w czasie uro-czystości zwycięstwa. Motywacja jego brzmiała następująco: - Jest rzeczą jasną, że chodzi tu o wyjątkowe wyróżnienie. Kiedyś, miejmy nadzieję, że już niedługo, i wy zostaniecie podoficerami. Nie chcę przez to powiedzieć, że awans wasz jest już przesądzo-ny, ale jest bardzo możliwe, że już was do niego podałem. Mrugnąwszy oczami oddalił się. Asch i Kowalski spojrzeli na siebie. Bombardier powiedział: - Mógłbym go godzinami walić po mordzie. Ś Po co ta strata czasu? - zauważył Kowalski spokojnie. Ś•• Czy w ogóle chcesz zostać podoficerem? - zapytał Asch. Ś Dlaczego nie? - odrzekł Kowalski. - Śpi się dłużej, wię-cej się zarabia, nosi się lepsze łachy, nie trzeba się tak mocno natężać. Ś Rzygać mi się chce na ten cały interes. Ś I ja nie kocham tej instytucji - powiedział Kowalski. - Ale z góry liczę się z tym, że jej nie potrafię zmienić. Ś Gdyby każdy tak myślał, niedaleko byśmy zaszli. Ś A jeżeli nawet tysiące będą myślały tak jak ty, także da-leko nie zajdziecie. ,,Schodź z pola ostrzału i dobrze-się odży-wiaj" - oto hasło wszystkich żołnierzy, którzy swego rozumu nie złożyli w magazynie mundurowym. Ś Słuchaj no, Kowalski - powiedział Asch. - A co by było, gdybym się zdecydował pokazać tej instytucji, co o niej'myślę? Co wtedy? Ś Wtedy zamówię dla ciebie wieniec. Ś Możesz zrezygnować z zamawiania. Jeszcze się okaże, kto go dostanie. Pracowali w czytelni, ściśle w myśl wskazówek starszego ognio-mistrza. Ustawili stoły w podkowę. Wzięli z magazynu przeście-radła i ponakrywali nimi stoły. Postawili dwadzieścia trzy krze-sła, w tym siedem foteli z oparciem dla ogniomistrzów i jeden dla starszego ogniomistrza. Jeden z kanonierów, z zawodu ogrod-nik, udekorował pokój kwiatami, które na koszt baterii hodowa-no na klombach. Potem przetoczyli z kantyny czterdziestoośmiolitrową beczkę, ustawili ją i otworzyli. Wypili za swe własne zdrowie. Z kolei poustawiali kieliszki i butelki z wódką. Włożyli białe bluzy, po-życzone im przez podoficera gospodarczego z zapasów kasyna