Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Mogę nakazać konfiskatę statku. Mould wyszeptał do Floria: — Zaraz mu powiem, żeby się odpieprzył. — Nie radzę — skwitował Florio. — Pewnego dnia, Bóg jeden wie jak, dotrze to do Waszyngtonu i jakiś wróg, o którym nawet nie wiesz, że go masz, znajdzie sposób, żeby cię z pomocą tego wykopać. — Rozległ się dźwięk brzęczyka. — Gadaj z nim. Ja od biorę. Florio przeszedł na przednią część mostka, przycisnął guzik interkomu i powiedział: — Mostek. — Dostałem bombową wiadomość z Miami — odezwał się głos radiooperatora. — Trask właśnie przypłynął do Annapolis. — Annapolis? — Prądnica mu wysiadła. Na Bahamach powiedzieli mu, że naprawa potrwa miesiąc. Wykalkulował sobie, że prędzej będzie w domu. — W porządku. Dzięki — roześmiał się Florio. Kiedy załadowano wodę, zapłacono i statek był gotowy do dalszej drogi, Florio zapytał policjanta: — Widziałeś może gdzieś tutaj Amerykanina, chudego faceta z dzieciakiem. — Ludzie przyjeżdżają i odjeżdżają. Był na łodzi? — Nie. Przyleciał samolotem, a samolot się rozbił. — To musiało być dawno temu. Mould popatrzył na mapę wysp Turks i Caicos. — Naprawdę muszę płynąć najpierw na południe, zanim będę mógł zawrócić na północ? — zapytał policjanta. — Jakie masz zanurzenie? — Trzy metry. — Człowieku, jeśli będziesz chciał z takim zanurzeniem przeprawić się przez te płycizny, utkniesz tam na zawsze. Tam jest najwyżej dwa metry i to podczas przypływu, i nie znajdziesz nikogo, kto by cię stamtąd ściągnął. — Policjant zachichotał. New Hope opuścił port i skierował się na południe, wzdłuż granicy Caicos Banks. — Kiedy będę na emeryturze — postanowił Florio — to wezmę łódź, przypłynę tutaj i spędzę lato na poszukiwaniu wraków. Te płycizny muszą być załadowane Hiszpanami. — Czy to właśnie robił ten facet? — zapytał Mould. — Jaki facet? — No ten, o którego pytałeś, z dzieckiem. — Nie, on tu przyjechał, żeby napisać artykuł dla Today i... puff! Zniknął. — Today! Całe szczęście. To jeden z tych drani, który wpakował nas w tę pieprzoną przejażdżkę. * Maynard leżał na wpół zagrzebany w kurzu i zaroślach na szczycie wzgórza, z którego mógł obserwować zatoczkę. Zakradł się tam w ciemności i schował w krzakach, gdy tylko słońce zaczęło wschodzić nad horyzontem. Było to może ryzykowne z jego strony, ukrywanie się tak blisko prześladowców, ale doszedł do wniosku, że ukrywać się z dala od nich byłoby samobójstwem. Nie wiedziałby wtedy jak, kiedy i gdzie zamierzają go szukać; schwytanie go byłoby nieuniknione. Nie mógł więc czekać. Musiał mieć oczy i uszy otwarte, poznać ich plany, żeby ukrywać się do czasu, gdy będzie mógł zdecydować, jak złapać i zniewolić Justina, jak wykraść łódź (tym razem bez pomocy Manuela), jak uciec z taką przewagą, żeby nie mogli go złapać, jak... Pytania ciągnęły się w nieskończoność, odpowiedzi brakło, ale ufał, że mając dość czasu, mógłby wymyślić jakiś plan. Na razie jego największą nadzieją było to, że uznają go za martwego. Nie było wiatru. Robactwo było dokuczliwe od samego świtu, a wraz z narastającym upałem stawało się coraz bardziej okrutne. Maynard zerwał trochę jagód w zaroślach nad swoją głową i zgniótł je na papkę, którą posmarował sobie twarz. Nie wiedział, co takiego było w tych jagodach, poza cukrem, oczywiście, ale pasta skutecznie chroniła skórę przed maleńkimi komarami. Obserwował zatoczkę i nasłuchiwał. Nau, Windsor i chłopcy czekali w zatoczce na pinasę, którą Jack-Bat i Rollo podpływali właśnie do brzegu. Na pokładzie mieli maszt i żagiel z pinasy porzuconej przez Maynarda. — Uciekłby — powiedział Jack-Bat, kiedy dobili do plaży — udałoby mu się, gdyby łódź nie zatonęła. — Gdzie jest? — zapytał Nau. — Nie widziałem go. Myślę, że wyskoczył za burtę i poszedł na dno. — W ogóle go nie widzieliście? — zapytał Windsor. — Nie. Ciemno było jak w świńskiej dupie. Ale szukaliśmy go, kiedy się rozjaśniło. Przepadł jak kamień w wodę. — To znaczy, że już po nim. — Nau był zadowolony. — Nie! — krzyknął Windsor. — Jest tutaj! Maynard zobaczył, jak Windsor puknął palcem w ziemię, a potem machnął ręką w kierunku wzgórza. Odruchowo schował głowę, jakby unikając superczułego detektora w dłoni Windsora. Nie wierz w to, pomyślał Maynard. Dlaczego miałbym tu wracać? — Po co miałby tu wracać? — zapytał Nau. — Nie był szaleńcem; nie szukał bólu. — Masz jego dziecko — przypomniał mu Windsor. Nau rozmyślał przez chwilę. Położył rękę na ramieniu Justina. — To nie jest już jego dziecko; on wiedział o tym. To jest Tue-Barbe. Justin uśmiechnął się i powtórzył: — Tue-Barbe. — Nas jest wielu — mówił dalej Nau — a on jest jeden, słaby i... — I wróg. Musisz go znaleźć i zabić. — Ty jesteś zwolniony — powiedział Nau do Justina. — Nie — odpowiedział Justin — mogę go ścigać. Maynard słyszał, co mówił Justin, i przez sekundę żałował, że wrócił na wyspę tylko po to, żeby być ściganym i zabitym przez własne dziecko. Po chwili jednak odpędził złość; dopóki żyje, nigdy nie pogodzi się z utratą syna. — W porządku, Doktorze — zdecydował Nau. — Zbierzemy całą kompanię i przetrząśniemy wyspę. Zaczniemy od skał za wzgórzem — wskazał prosto na Maynarda — i przeczeszemy wszystko