Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Wpłata gotówką wynosi sześćset funtów. Na resztę - tysiąc dziewięćset funtów - otrzymujemy pożyczkę hipoteczną, przy czym wszystko to załatwia nasz pośrednik. Dzielnica Mili Hill, powstała dzięki przedłużeniu Underground Northern Line i liczy około siedemdziesięciu tysięcy mieszkańców, odległa jest od centrum Londynu o jakieś trzydzieści kilometrów, lecz do stacji kolei podziemnej idzie się parę minut. Co dwanaście minut odchodzi pociąg, który w pół godziny dowozi nas do Picadilly Circus lub do Leicester Square. Z dzielnicowym centrum handlowym łączy nas linia autobusowa, ale pieszo można tam dojść w dziesięć minut. Sklepy spożywcze są równie dobrze zaopatrzone jak w śródmieściu. Mieszkają tu w naszym sąsiedztwie ludzie średnio zamożni: urzędnicy, nauczyciele, drobni przemysłowcy i kupcy, adwokaci, młodzi lekarze, właściciele przedsiębiorstw usługowych itp. Osiedlają się chętniej niż w dzielnicach śródmiejskich choćby ze względu na tańsze mieszkania, a najczęściej kupują domki i wille na własność. Mają własne ogródki, które uprawiają z upodobaniem, dużo zieleni, świeże powietrze. Mieszkają prawie jak na wsi, mogąc korzystać ze wszystkich atrakcji miasta. Gdyby nie owczy pęd podróżowania w czasie weekendów i holidayów, mogliby nigdzie nie wyjeżdżać. Ale to byłoby już zupełnie wbrew tradycji... Jeśli chodzi o nas, to na tle tej sielanki istnieją jednak cienie, nie mamy bowiem żadnych, nawet najbardziej niezbędnych mebli, naczyń kuchennych i stołowych, a zakupienie tych przedmiotów w obecnych, wojennych okolicznościach jest znacznie trudniejsze niż kupno domu... Meble utility, tj. użytkowe, najkonieczniejsze, są racjonowane, podobnie jak artykuły żywnościowe i odzieżowe. Są zresztą brzydkie, niedbale wykończone i - mimo ustalonych cen maksymalnych - dosyć drogie. Mogą je kupić, w bardzo ograniczonych zestawach, tylko nowożeńcy. Na wolnym rynku można dostać meble używane lub nowe, czasem bardzo ładne, po cenach fantastycznych... Tak np. porządny (ale nie luksusowy) zestaw sypialny albo stołowy złożony z mebli używanych, w dobrym stanie, kosztuje od trzystu do pięciuset funtów, biurko sto pięćdziesiąt, nowy fabryczny dywan dwa na trzy metry osiemdziesiąt funtów itd. W tych warunkach nawet bardzo dobrze zarabiający wyższy urzędnik (dyrektor, szef departamentu itp.) z gażą miesięczną około siedemdziesięciu funtów (a tyle wynosiły moje pobory w Radio Polskim) nie może sobie pozwolić na urządzenie dużego mieszkania... Jedyne wyjście z tej sytuacji prowadzi przez hale aukcyjne, w których raz w tygodniu odbywają się licytacje używanych mebli, dywanów, pościeli, serwisów stołowych itp. Uczestniczą w tych licytacjach przeważnie zawodowi handlarze, którzy kupują przeróżne graty, odnawiają, naprawiają, czyszczą i piorą, a potem odprzedają je z dużym zyskiem w swoich sklepach. Stanowią zgraną, zamkniętą klikę i obcy amator tego rodzaju transakcji zawsze bywa przez nich przelicytowany. Ale jeśli ktoś chce nabyć to i owo dla siebie, nie w celach zarobkowych, wystarczy się z nimi porozumieć: najczęściej nie przeszkadzają mu i nie podbijają ceny. Tą właśnie drogą, na kilku licytacjach, stosunkowo tanio zaopatrzyłem się w jakie takie umeblowanie i urządzenie naszej „Trójnógmotyki”. Krystyna doprowadziła politurę sprzętów do dawnej świetności, dywany po zabiegach w pralni chemicznej odzyskały żywsze barwy, wyczyszczona kuchenka gazowa lśniła i działała jak nowa. W lutym przenieśliśmy się wraz z Tadeuszem na Mill Hill, a wkrótce potem przygarnęliśmy starego przyjaciela, Zygmunta Wasilewskiego, który właśnie dostał jakiś „biurowy” przydział do Dowództwa Lotnictwa i miał trudności ze znalezieniem kwatery. Tak więc na razie mieszkamy we czworo spotykając się w - tym komplecie w dni powszednie przy śniadaniu i wczesnej kolacji, a tylko podczas weekendów przyjmując u siebie lub odwiedzając bliskich znajomych i przyjaciół. Mamy, oczywiście, także znajomych sąsiadów, ale to nie są „bliscy znajomi”, bo sąsiedztwo nie pociąga za sobą stosunków towarzyskich. Przez długi czas nie wiedziałem, czym się zajmują, jakkolwiek kłanialiśmy się sobie przy spotkaniach na-ulicy albo przez płot w ogrodzie i wymienialiśmy obowiązkowe uwagi o pogodzie. Mimo to, ilekroć podczas naszej nieobecności nadeszła paczka z poczty, przywieziono bieliznę z pralni albo przysłano ze sklepu zamówione produkty, ktoś z mieszkańców sąsiednich domów odbierał je, płacił należność, a potem, wręczając przesyłkę, zapewniał, że było mu przyjemnie wyświadczyć nam tę drobną przysługę. Zadem z nich nie narzucał się z bliższą znajomością, ale gdy trzeba było w czymś pomóc, pożyczyć kosiarkę do trawy, grabie lub wiaderko węgla, mogliśmy liczyć na wzajemną życzliwość w tym względzie. O, jakże cenne jest takie sąsiedztwo!... Ta życzliwość i grzeczność na co dzień jest w Wielkiej Brytanii zjawiskiem powszechnym. Słowa „przepraszam” i „dziękuję” słyszy się tu znacznie częściej niż gdziekolwiek indziej. Jeśli w sklepie zabraknie jakiegoś towaru, natychmiast na drzwiach pojawia się wywieszka: „Sorry - no cigarettes (beer, fruits)” - „Przepraszamy - nie ma papierosów (piwa, owoców)”. Tragarz popychając przed sobą wózek z bagażem na peronie woła: „Thank you”, aby ostrzec podróżnych i jednocześnie podziękować im za usunięcie się z drogi. Konduktor „żałuje i przeprasza”, że nie ma już miejsc w autobusie, a wydając bilet dziękuje za opłatę. Pasażerowie dziękują za wydanie biletu i reszty