Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Wcale nie budziła respektu. Była wstrętna i skurczona. Jej czerwone oczka spojrzały na Rhysa. — Zanim cię zabiję, mnichu Modliszki, dam ci szansę, abyś powiedział mi, co robisz na mojej wyspie. Twoje wyjaś- nienie powinno być zabawne. — Mylisz się, panie. Nie jestem mnichem Majere. Przy- byłem w imieniu Zeboim. Przysłała mnie, żebym wynegocjo- wał odzyskanie duszy jej syna. — Jesteś ubrany jak mnich — rzekł Krell. — Pozory mogą mylić — odpalił natychmiast Rhys. — Ty, panie, ubrany jesteś jak rycerz. Krell spojrzał na niego z wściekłością. — Chyba właśnie zostałem obrażony. — Nie wydawał się jednak do końca o tym przekonany, więc pominął tę kwestię. — Nieważne. Ja będę się śmiał ostatni, mnichu. Będę miał całe dni uciechy, jeśli tylko nie umrzesz mi za wcześnie, jak tylu in- nych bydlaków. Zakołysał się na piętach, wsuwając palce za pasek. — Zeboim chce negocjować, tak? Zgoda. Oto moje wa- runki, mnichu: dostarczysz mi rozrywki, tak jak inni „goście", grając ze mną w khas. Gdybyś przez przypadek wygrał, nagro- dzę cię poderżnięciem gardła. — Na wypadek gdyby Rhys nie zrozumiał, dodał: — Szybka śmierć, rozumiesz. Mnich pokiwał głową, trzymając mocno laskę w garści. Jak dotąd, wszystko szło dobrze. Zgodnie z planem. — Jeśli mnie nie pobijesz, a uprzedzam, że jestem wy- trawnym graczem — dam ci kolejną szansę. W końcu nie je- stem taki zły. Będę dawał ci jedną szansę za drugą, żebyś mnie pokonał. Będziemy grać jedną partię za drugą. Krell machnął ręką w stronę dwóch wysokich wież. — Plansza do gry stoi w bibliotece. To dość długi spacer, ale przynajmniej będziesz mógł nacieszyć się tą nadzwyczaj ładną pogodą jaką ostatnio mamy. Może będziesz też chciał ostatni raz popatrzyć na zachód słońca. Krell zachichotał obrzydliwie, a jego śmiech huczał głucho w pustej zbroi. Oddalił się, zacierając dłonie, nie mogąc się już doczekać gry. W połowie drogi przez dziedziniec stanął i od- wrócił się do Rhysa. — Czy wspomniałem, że za każdy pionek khas, który zbi- ję, złamię ci jedną kość? — zaśmiał się Krell. — Zacznę od małych kostek — palców u rąk i nóg. Potem połamię ci żebra, jedno po drugim. Potem, może obojczyk, nadgarstek albo ło- kieć. Później zabiorę się za nogi: piszczel, kość udowa, mied- nica. Kręgosłup zostawię na sam koniec. Do tego czasu bę- dziesz mnie błagał, żebym cię zabił. Mówiłem, że bardzo mnie ta gra bawi! Idę ustawić pionki na planszy. Nie każ mi czekać zbyt długo. Tak bardzo tęsknię za tym, by usłyszeć, co Zeboim może mi zaoferować w zamian za swego syna. Upiorny rycerz odszedł. Rhys stał bez ruchu, odprowa- dzając go wzrokiem. — O rany! — krzyknął przerażony Pokrzyk. — Nie tak głośno. Jak dobrze umiesz grać w khas? — spy- tał cicho mnich. — Nie aż tak dobrze — odparł niziołek drżącym głosem. — Będziemy zmuszeni poświęcać pionki. To jedyny sposób rowadzenia rozgrywki. Przykro mi. Postaram się szybko zna- eźć Ariakana. — Zrób tylko wszystko, co w twojej mocy, przyjacielu — owiedział Rhys i chwyciwszy swój kij, zaczął iść w stronę ieży. Kiedy Rhys wszedł do biblioteki, Krell wstał. Ukłoniwszy się na powitanie z drwiącą uprzejmością, wskazał gościowi fo- tel przy stoliku, na którym ustawiono planszę i figury do gry w khas. Pomieszczenie było zimne, przygnębiające i cuchnęło rozkładem. Krell z irytacją odrzucił kopniakiem na bok kilka kości, które zaścielały posadzkę. — Przepraszam za bałagan. Poprzedni gracze w khas — wyjaśnił. Kości nóg, rąk, obojczyki, palce dłoni i stóp, czaszki — wszystkie popękane lub połamane, niektóre w kilku miejscach. Rycerz lekceważąco nadepnął parę z nich, krusząc je na proch pod butami. Usadowił swe potężne, zakute w zbroję ciało w fotelu i ko- lejnym gestem dał Rhysowi znać, aby usiadł. Między dwoma graczami leżała okrągła plansza do gry, a na niej rozstawiono na czarnych, białych i czerwonych polach zminiaturyzowane trupy, będące figurami do khas; wrogie armie stojące naprze- ciw siebie po dwóch stronach bitewnego pola szachownicy. Sadowiąc się, Rhys sprawiał wrażenie, jakby stracił zimną krew. Opuścił go typowy dla niego spokój