Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Nikt się na mnie nie skarżył. Jeśli w scysji z panem Bl. występowałem niejako w imieniu wszystkich, to dlatego, że chłopcy oddali w moje ręce przewodnictwo. Aha, to było tak: sprawa, o którą poszło, była nie moja, ale wspólna. Tylko że pan Bl. obraził mnie. A znowu ja, z tym swoim nieszczęsnym wyczuleniem... Nie, nie ma co szukać usprawiedliwienia. Zrobiłem coś, co natychmiast postawiło mnie poza nawiasem społeczności i co jeszcze teraz przejmuje mnie wstydem. Fatalna sprawa. Pan Bl. się zamknął i nie chciał do nas wychodzić. Pan Gliksztok wezwał mnie do siebie i spytał, czy chcę przeprosić pana Bl., czy wolę wyjechać z kolonii. Wolałem wyjechać. Zatelefonowano po moją matkę. Nie wiem, jak jej przedstawiono sprawę, ale nie robiła mi wyrzutów, w ogólne nic nie mówiła, milczała. Ja też milczałem, nie próbowałem się tłumaczyć. Już mówiłem: czułem się wyrzutkiem. Pamiętam, przez cały czas jazdy dorożką z Dworca Głównego do domu, oboje milczeliśmy. Przypatrywałem się ludziom snującym się w zaduchu pod szarością murów i myślałem: jacy oni bladzi... Z panem Bl. zetknąłem się raz jeszcze w następnym roku, kiedy chodziłem już do gimnazjum. Zrzeszenie Nauczycieli, szkoła z ambicjami, raz do roku przygotowywało przedstawienie teatralne. I nie byle jakie, tylko ni mniej, ni więcej... operę. Kto pisał libretto, nie wiem, może pan Gurewicz, muzykę zapożyczano wedle gustu, po latach na przykład okazało się, że chóralna pieśń, która mi się tak podobała, była z Beethovena, z Symfonii Pastoralnej. Reżyserował też nie jakiś amator, tylko zawodowiec, pan Andrzej Marek, na którego nazwisko natykałem się, czytając recenzje teatralne. Nie wytypowano mnie do udziału w tej operze, byłem przecież obcy, zresztą główny bohater miał prześliczny chłopięcy głos, szczerze go podziwiałem. Przyglądałem się czasem próbom, trwały kilka tygodni, zupełnie jak w prawdziwym teatrze. Potem, chyba z okazji świąt chanukowych, odbyła się premiera. Zaproszono na nią rodziców oraz kilkunastu wyrośniętych chłopców, okazało się, że są to abiturienci, to znaczy ci, którzy już szkołę skończyli. Zaproszono ich dla podtrzymania więzi. 84 I oto stało się tak, że kiedy ja już byłem w gimnazjum, to i mnie zaproszono dla podtrzymania więzi. Nie spodziewałem się tej łaski, ja, potępieniec. Ale czy iść? Jak spojrzeć w oczy panu Bl.? Zostać zaś w domu — to znaczy stchórzyć. Mój honor (honor!!) wymagał, żebym poszedł i stawił czoło. Nie pamiętam, co to było za przedstawienie, najwidoczniej nie ono mnie przejmowało, tylko to, co się stanie podczas przerwy, jeśli... No właśnie. I stało się: w przerwie napatoczyłem się na pana Bl. Powiedziałem „dzień dobry, panie profesorze” i od razu pomyślałem: niedobrze, on pomyśli, że kpisz, przecież on nie jest żadnym profesorem, zawsze do niego mówiło się „proszę pana”, profesor to dopiero w gimnazjum. Pan Bl. odpowiedział lekko, coś w rodzaju „serwus, jak się masz”, i absolutnie nieszyderczo spytał, jak mi idzie. Ani wzmianki o tym, co między nami zaszło. Ja też nic, ani słowa, powinienem był go przeprosić, ale on zachowywał się tak, jakby w ogóle tamtego nie pamiętał. Może sobie myślał: „Szczeniaku, wygłupiłeś się, trudno, pewno ci się zdaje, żeś był bohaterem, a ja, jak widzisz, mam to gdzieś”. Może na tym polegała jego zemsta. Rozmawialiśmy jeszcze trochę, ja wciąż z rozpędu nazywałem go „panem profesorem”, i to mnie później trochę gryzło, to, że on mógł pomyśleć, że ja sobie z niego podrwiwam. Ile razy wspominałem później pana Bl., myślałem z wdzięcznością o tej rozmowie. Ile wykazał w tej sprawie wielkoduszności... Nie wiem, co się z nim stało. Widywałem po wojnie w prasie artykuły podpisane jego nazwiskiem, może to był on, może jego syn, może zupełnie ktoś obcy, artykuły nie podobały mi się, były napisane bez polotu i upowszechniały myśli zalecane. Pan Gliksztok przeżył wojnę na Syberii, spotkałem go kiedyś na osiedlu mokotowskim, poznałem go natychmiast, miał tak charakterystyczne, mocno wyrzeźbione rysy twarzy, tylko okazał się dużo niższy niż ten, którego zapamiętałem. On także mnie rozpoznał, to znaczy przypomniał sobie, że miał takiego ucznia. Wcale nie zdziwił się, że zostałem pisarzem, owszem, czytywał, owszem, on sam zajął się historią filmu. Tamtego haniebnego czynu na kolonii jak gdyby nie pamiętał. Inni pewno też nie zapamiętali. Tylko ja. 85 „Kryński” Na Nowolipiu — zmiany. Cały odcinek od Żelaznej aż po Smoczą pokryto asfaltem, zniknęły pamiętające cara „kocie łby”. Zrobiło się ciszej, tym bardziej że zakazano do Warszawy wjazdu furmankom z żelaznymi obręczami u kół. Gazowe latarnie zastąpiono elektrycznymi. Prawda, że zachowała się wciąż jeszcze, po parzystej stronie Nowolipia, krowiarnia, z której zaraz po porannym udoju dostarczano mleko do sklepu pana Hochgelerntera, a pod pięćdziesiątym, gdzie były aż trzy podwórka, wciąż jeszcze utrzymywała się stajnia z perszeronami i platformami ciężarowymi. Właściciel tej firmy furmańskiej, z której usług korzystał czasem ojciec do przewożenia żeliwnych rur, zatrudniał trzech synów, przychodzili do nas, żeby odebrać zamówienia albo podliczać należności, i pamiętam, że wszyscy trzej radośnie rżeli, ukazując duże żółte siekacze. Tak że mama mówiła, że to przez to furmaństwo, że kobieta może się zapatrzyć. W domu zamiast detektora pojawiło się radio głośnikowe „Telefunken—Ambasador”. Nowa służąca, gruba i robotna Celina, prasując nie parzyła się już zeszłowiecznym żelazkiem na rozżarzoną „duszę” —już było elektryczne i dzięki niemu ja sam potrafiłem sobie zaprasować kant u spodni, co prawda spodnie po tym błyszczały, ale może to komu przeszkadza, bo mnie nie. W kuchni, pod unoszonym blatem stołu, mój wynalazczy ojciec zainstalował wannę na bojler, balia powędrowała do piwnicy. Nie pamiętam dokładnie, kiedy ojciec przestał chodzić w sobotę do bóżnicy, a mama błogosławić w piątki świece w srebrnych lichtarzach, pewnie na kilka lat przed wojną. Zrobiło się to jakoś samo, kiedy mama zachorowała na kamienie żółciowe i zaczęła jeździć do Morszyna, a rządy w domu przejęła gruba służąca. Od pewnego czasu, żeby zatelefonować, nie trzeba już było zamawiać rozmowy u pani w centrali, już były aparaty z tarczą do wykręcania numeru. Zadzwoniłem kiedyś do premiera Janusza Jędrzejewicza (numer był w książce telefonicznej), bo chciałem mu powiedzieć, że w kraju źle się dzieje, że to, co wyprawia się na uniwersytecie, to hańba, numer jednak był zajęty, do rozmowy więc nie doszło, bo ja miałem czas się rozmyślić, i w kraju nadal źle się działo. Od kiedy zacząłem chodzić do gimnazjum, stosunek chłopców z podwórka do mnie też jakoś się zmienił. Nie, żeby był niechętny. Tylko że zrobiłem im się daleki