Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Po samej teksturze ubitego śniegu rozpoznawali zdradliwe miejsca. Avaccus zrobił przerwę na łyk swojego napoju. W jaskini zrobiło się ciemno i Tessa tylko niewyraźnie dostrzegała rysy twarzy starego mnicha. Nie miała pojęcia, jaka jest pora dnia. Być może słońce przestało po prostu świecić przez szczelinę w stropie groty. Albo też chmury zasłoniły niebo. Albo zapadła noc. Avaccus przygotował lekki posiłek, złożony z miękkiego jak masło sera, ciemnego chleba i wody. Tessa nie miała apetytu, lecz zmusiła się do zjedzenia kromki chleba. Był suchy i bez smaku, zupełnie jak ryżowy papier, i nie chciał przechodzić przez gardło. Z cienia za skalnym załomem starzec przyniósł grubą, białą świecę, którą po wielominutowych próbach udało mu się zapalić za pomocą krzemienia. Patrząc, jak niezgrabnie usiłuje uderzyć krzemieniem pod właściwym kątem, aby skrzesać iskrę, przypuszczała, że starzec zapala świecę jedynie ze względu na nią. Czy to z oszczędności, czy też z wyboru, mnich długie wieczorne godziny musiał spędzać po ciemku. Świeca zapaliła się, rozsyłając po jaskini wątłe smugi światła. Kręgi serów, których krawędzie połyskiwały blado, nabrały wyglądu wulkanicznych kraterów z jakiegoś obcego, nieziemskiego krajobrazu. Gdy patrzyła na nie z góry, wydawało jej się, że szybuje w ciemności nad dziwnym lądem. Ze sterty wysuszonych wodorostów w przeciwległym kącie wydobywała się smużka dymu, napełniając wnętrze pieczary słodkawą i nieco stęchłą wonią brzegu morskiego w porze odpływu. Avaccus mówił, że zapach ten odstręcza nietoperze. Nie mogła się zdecydować, czego bardziej nie cierpi: tlących się wodorostów czy sera. O dziwo – uleciało z niej zmęczenie. Dokuczały jej wprawdzie rany i ogarniały dreszcze, ilekroć powiało od wejścia, lecz uwagi nie uchodziło ani jedno słowo Avaccusa. Mnich odstawił kubek, odetchnął, zmienił pozycję, jakby znużony dźwiganiem czegoś ciężkiego, po czym ciągnął dalej swoją opowieść. – Wennsowie ściągnęli cały garizoński oddział na lodową krawędź i zaczęli go spychać, aż nie miał się gdzie cofnąć. Zbita masa śniegu zapadła się pod ciężarem konnicy i oderwała od macierzystego lodowca. Wszyscy zginęli oprócz Hieraca. Ich kości zostały pogruchotane na skałach sterczących z zamarzniętego śniegu, a ciała przygniecione zwałami lodu. Hierac upadł wraz z innymi. Jak daleko się stoczył, nie wiem. Jego ciało nie tylko runęło w dół, ale zostało odrzucone na bok. Jakimś cudem wylądował na zmiękczonych deszczem pozostałościach po poprzednim oderwaniu się lodu. Miał zgniecione żebra i prawą nogę złamaną w dwóch miejscach. Przez resztę nocy i cały następny dzień leżał nieprzytomny, a kiedy w końcu otworzył oczy, ujrzał go: błysk złota na mlecznobiałym tle lodowego potoku. W żwirze, glinie i piasku spoczywał Kolczasty Wieniec. Odsłoniło go to samo zejście lodowca, które przyniosło śmierć ludziom Hieraca. Słuchając słów Avaccusa, drżała tak mocno, że wydawało jej się, iż czuje każde uderzenie serca. – Tak to już jest z efemerydami. Nigdy nie zjawiają się na świecie skromnie i po cichu, tylko przebijają się zawzięcie z wysuniętymi pazurami: zmieniają bieg życia, historii i samą naturę. Lubią wchodzić z pompą. Skinęła potakująco. Wiedziała. Długa, męcząca jazda samochodem, głowa wypełniona hałasami, trzysta odsłoniętych ludzkich istnień, pomoc dwóch włamywaczy, którzy za zły omen uznać musieli zakończoną niepowodzeniem próbę otwarcia głównego sejfu, co zmusiło ich do kradzieży depozytów. Jak daleko wstecz można by podążać za tą nicią? Jak długo pierścień na nią czekał? Być może nie czekał wcale. Być może skorzystał z ostatniej sposobności, by wśliznąć się do koperty. Avaccus poruszył się cicho, czym sprowadził ją na ziemię. – Hierac zabrał Kolczasty Wieniec do Garizonu. Sama jego powrotna podróż mogłaby stać się tematem osobnej opowieści, lecz nie widzę powodu, by ci ją opisywać. Jego świat uległ raptownej przemianie. Przed wypadkiem na lodowcu był walecznym, upartym, rozkochanym w wojnie księciem. Nie miał wygórowanych ambicji, swym ograniczonym umysłem nie pojmował niczego bardziej złożonego od przygranicznych utarczek i krwawych zatargów. Garizon był skromnym księstwem o skromnych wyobrażeniach i jeszcze skromniejszych planach na przyszłość. Po powrocie Hieraca wszystko się zmieniło. W miesiąc po koronacji Kolczastym Wieńcem wygrał swą pierwszą wojnę. W starciu z północnym sąsiadem, Balgedisem, udało mu się zagarnąć żyzne ziemie Berrańczyków. Odtąd nigdy nie oglądał się wstecz. Zwycięstwa podniecały i inspirowały garizońską armię, apetyty rosły, ambicje sięgały coraz wyżej, nowe możliwości rozpościerały się niczym łany dojrzałej pszenicy. Większa część kontynentu po zachodniej stronie znajdowała się wtenczas pod istanijską kontrolą. Innowiercy z Istanii podbili Raize, Medran, Drokho, zachodni Balgedis i południowe Maribane. Byli panami Zatoki Obfitości, Zatoczą i Morza Wzburzonego, władali też Środkowym Wschodem. Terhas, pustynne państwo, skąd się wywodzili, należało do nich wraz z Harassi, Ranyptem i Arpurem. Świat nie widział wcześniej wspanialszego imperium. Niewierni za nic mieli sobie życie. Po wtargnięciu do jakiegoś kraju mordowali mężczyzn i kobiety, aż serce jego zamierało. Liczyły się łupy: ziarno, jedwabie, złoto, wełna, drogocenne kamienie i ludzkie ciało. Najeźdźcy zagnali setki tysięcy drokherlskich i medrańskich dzieci na łodzie i jako niewolników wysłali na wschód. Dorośli byli za starzy, powiadali, nazbyt wrośnięci w zachodnie życie, żeby dało się ich wychować do posługi na wschodnich dworach. Wszyscy mężczyźni, zdolni posługiwać się bronią (którzy oczywiście wcześniej nie polegli), zostali okaleczeni – innowiercy nie chcieli, żeby w cieniu za ich plecami czaiły się zbuntowane wojska. Najczęściej wlewali rozgrzany olej do kanałów usznych, aby zniszczyć słuch i narząd równowagi. Po takiej kuracji nikt nie mógł już walczyć