Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Wstrzymałem oddech. Nie sądziłem, że mnie zobaczyła. Zachowywała się raczej tak, jakby poczuła zapach czegoś obcego, czegoś, co nie pasowało do otoczenia. Ze wzrokiem nadal skierowanym w moją stronę wyprostowała się powoli i przechyliwszy głowę na bok, wyżęła gruby sznur włosów. Spomiędzy jej dłoni wyciekł strumyk czarnej wody. Nie wymieniwszy nawet jednego spojrzenia, obaj mężczyźni przestali się myć i zaczęli brodzić do brzegu. Przykucnąłem i oddaliłem się pospiesznie przez cmentarz. Nie byłem speszony ani nawet przestraszony - Victor zawsze utrzymywał, że Biali Ludzie są nastawieni pokojowo i nie- szkodliwi i że inni boją się ich tylko wskutek swojej niewie- dzy - ale jednocześnie nie chciałem ryzykować konfrontacji. Przeskoczywszy przez mur, szedłem nisko pochylony, dopóki nie dotarłem do drugiego końca mostu. Teraz w rzece nie było już nikogo, a cmentarz był cichy, ciemny i nieruchomy. Musieli uciec brzegiem. Zerknąłem na zegarek, który Clarise dała mi na Boże Narodzenie. Za dwadzieścia pięć dwunasta. I tak musiałem już wracać, bo inaczej Clarise zaczęłaby się niepokoić. Nigdy nie mogła zasnąć, dopóki nie miała pewności, że wszyscy jej chłopcy są w domu. Dotarłszy do domu, zobaczyłem, że światła na dole są zga- szone. Otworzyłem frontowe drzwi, zamknąłem je ponownie za sobą na klucz i właśnie ruszałem w stronę schodów, kiedy od balustrady odsunęła się jakaś postać. - Coś kombinujesz, co? - Z szarego mroku holu wyłoniła się twarz Horowicza. - Byłem na spacerze - powiedziałem. - Jak zwykle. Obrzucił mnie znaczącym spojrzeniem, potem roześmiał się cicho, cynicznie, i potrząsnął głową. - Nie nabierzesz mnie, Wig. Obserwowałem cię. Po krótkim milczeniu przesunąłem się obok niego i za- cząłem się wspinać na schody. Kiedy dotarłem na ich górny podest, Horowicz nadal stał w holu, przyglądając się mi, a jego oczy błyszczały w półmroku jak szuflada pełna noży. W ostatnich latach Iron Vale stało się siedzibą Muzeum Łez i każdy melancholik, bez względu na to, gdzie mieszkał, miał niezbywalne prawo umieścić w jego murach próbkę swoich łez. Wystarczyło tylko napisać do kuratorów, załączając dowód tożsamości. Przysyłali ci wtedy hermetyczną szklaną fiolkę, nie większą od szminki do ust. Kiedy następnym razem się rozpłakałeś, zbierałeś swoje łzy i umieszczałeś je w fiolce. Niektórzy czekali na jakieś ważne wydarzenie - chyba najbardziej oczywistym była śmierć ukochanej osoby - ale wybór aspektu twojej melancholijnej natury, który chciałeś zachować, należał do ciebie. Kiedy było po wszystkim, zala- kowywałeś fiolkę i zwracałeś do muzeum, gdzie zostawała skatalogowana i wystawiona, razem z milionami innych. Pewnego wieczoru pod koniec stycznia siedzieliśmy całą dziewiątką w salonie, kiedy Horowicz przypuścił ostry atak na muzeum. Uważał, że jest to nie znająca umiaru, napuszona instytucja, marnująca pieniądze podatników. Co tam było do oglądania? Rzędy małych buteleczek, z których każda zawie- rała mniej więcej tę samą ilość przezroczystej cieczy. Trudno to nazwać atrakcją, powiedział. Przeciwnie, w całym tym pomyśle było coś odrażającego. Clarise pozwoliła mu skończyć, po czym wolno potrząsnęła głową. - Nic nie rozumiesz - rzekła. Horowicz uniósł brwi. Kiedy ktoś zaczął narzekać, na ogół przyłączali się do niego inni i narzekania coraz bardziej się nasilały. Trwało to godzinami, a malkontenci byli coraz bardziej przekonani o swojej racji. Ale nie tego wieczoru. - Pomyśl przez chwilę o szczęściu, Martin - powiedziała Clarise. - Pamiętasz, kiedy byłeś szczęśliwy? Horowicz prychnął, jakby uznał to pytanie za niedorzeczne. Ze szczęściem jest pewien podstawowy problem, ciągnęła Clarise, zupełnie nieporuszona. Szczęście jest trudno uchwyt- ne, niemal przezroczyste. Pod jego wpływem nic się nie wy- dziela, nic po nim nie zostaje. Ze smutkiem jest inaczej. Smu- tek można zbierać, pokazywać. Smutek można pamiętać. A jeśli mamy dowód, że byliśmy smutni - ciągnęła - to mamy też dowód, że byliśmy szczęśliwi, ponieważ jedno najczęściej zakłada drugie. A zatem zachowując smutek, zachowujemy szczęście. Muzeum Łez oznacza dużo więcej, niż może suge- rować jego nazwa. Nie chodzi tu tylko o rzędy identycznych buteleczek - chociaż samo w sobie mówi to dużo o równości, jeśli się o tym pomyśli. Chodzi o to, że ludzie starają się za- chować pamięć o swoim szczęściu, takim, jakie znali. Jej wzrok powrócił do Horowicza, który wpatrywał się w dywan. - Ale może nie wiesz, jakie to uczucie - powiedziała. - Mo- że nigdy nikogo nie straciłeś. W takim wypadku, chociaż brzmi to dziwnie, jest mi ciebie żal, naprawdę żal. - Wiem, jakie to uczucie - wymamrotał. Później Clarise rozwinęła swoją tezę. Uważała, że muzeum jest zarówno świadectwem indywidualizmu, jak i zbio- rową odą na cześć kraju, w którym żyliśmy. Powiedziała, że każdy z nas jest niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju, ale wszyscy mamy pewne wspólne, ludzkie cechy, wspólny temperament. Nigdy wcześniej nie była taka żarliwa, taka elokwentna. - No i jest jeszcze drobna kwestia nieśmiertelności - ciąg nęła dalej. - Trudno jest się oprzeć propozycji nieśmiertelno ści. - Zerknęła z ukosa na Horowicza, który sięgnął po swoje piwo i szybko je wypił. - Nie zdziwiłabym się, Martin, gdybyś sam tam wylądował pewnego dnia. Potrząsnął gwałtownie, ale nieprzekonująco głową. - Ja tam jestem - rzekł Jack Starling. Patrzyłem, jak pogardliwie wykrzywia się górna warga Ho- rowicza. Potraktował oświadczenie Starlinga jako zdradę. - Tej nocy, kiedy wybuchł mój destylator - tu Starling zwrócił się do Clarise - pamiętasz? Razem z nim wyleciało w powietrze pół przybudówki. Uroniłem nad tym parę łez, mówię wam. - I co, zatrzymałeś je? - W głosie Horowicza pobrzmiewało cierpkie niedowierzanie. - Wiesz co, masz rację - rzekł Starling, nadal zwracając się do Clarise. - Mogę iść do muzeum, popatrzeć na moje łzy i to wszystko wraca do mnie, ta pierwsza partia tarniówki, którą zrobiłem, i te wieczory, kiedy się nią zalewaliśmy, te wspaniałe wieczory, i wiesz, co jest naprawdę dziwne? - Od- stawił szklankę, jakby dla podkreślenia swoich słów. - Ta mała fiolka jest jak miniaturka. Ta fiolka to butelka tarniówki, a moje łzy to ta tarniowka. Zupełnie jakby było tam to wszystko, to całe wspomnienie, tylko w miniaturze. Uśmiechnąwszy się szeroko, Clarise powiedziała, że streścił w tym wszystko, o czym mówiła, a potem obróciła się do mnie i zapytała, czy byłem już w muzeum. Pokręciłem głową. - Powinieneś tam pójść - powiedziała. Parę dni później poszedłem do miasta. Muzeum stało przy wąskiej ulicy, dokładnie naprzeciw biblioteki publicznej