Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Był to tylko wyścig z czasem i wyczerpaniem. Chodźcie! Chodźcie szybciej! — wołałem. Stanęliśmy z Gheserem na szczycie Mont Blanc już o zmierzchu, sparaliżowani niemal z zimna. Zaczęliśmy schodzić po przeciwległym stoku prowadzącym do schronu Vallot. Było już ciemno, gdy weszliśmy do środka. Pierwszą rzeczą było ściągnięcie z nóg Ghesera butów. Dopiero wówczas zorientowałem się, jak poważny jest jego stan. Również na ręce miał kilka pęcherzyków od odmrożenia. Nie było chwili do stracenia. Zużywając pół litra spirytusu, który został nam do gotowania, masowaliśmy energicznie stopy, bez przerwy przez wiele godzin, aż wróciło w nie czucie i stały się mniej sztywne. Przez cały czas towarzyszył nam wzrastający niepokój o Vincendona i Henry'ego. Co pewien czas wyglądałem przez drzwi, widząc za każdym razem snujące się po grani gęste mgły. W częstych chwilach przejaśnienia musieli oni jednak widzieć nasze światełko w schronie. Przy każdym porywie wiatru wydawało nam się, że słyszymy ich głosy. Czy to możliwe, że nie wytrzymali, że nie dotarli do szczytu i postanowili biwakować po tamtej stronie? Byłoby to szaleństwo. Ale teraz nie mogliśmy już nic dla nich zrobić, było za późno. Wielu źle poinformowanych zastanawiało się później, dlaczego „zostawiłem" Vincendona i Henry'ego na szczycie Mont Blanc. Tak może myśleć tylko ten, kto nie ma pojęcia o górach. Zostawiłem w tyle za sobą tych dwóch młodych ludzi, będąc absolutnie przekonany, że pójdą po naszych śladach i lada moment zjawią się w schronie. Mieli takie same szansę jak my, a nawet większe. Dlaczego nie zjawili się? Pytanie to gnębiło mnie przez całą noc w Vallot. Nie mogłem wówczas znaleźć odpowiedzi, tak jak nie mogłem pójść ich szukać bez narażenia na pewną śmierć nie tylko siebie, ale także i Ghesera. Do głowy nie mogła mi przyjść myśl, że Vincendon i Henry, gdy tylko zostali nieco w tyle i stracili nas z oczu, powzięli szaleńczą decyzję, którą przypłacili życiem. Jak się bowiem dowiedziałem później, zamiast pójść za nami ulegli pokusie zejścia bezpośrednio w kierunku świateł Chamonix, które tak urzekały. Była to „łatwa" droga, którą razem, jednomyślnie odrzuciliśmy jako zbyt niebezpieczną. Mimo to postanowili pójść nią nie uprzedzając nas o tym. Dlaczego to zrobili? Nigdy się nie dowiemy. Prawdopodobnie nie byli dostatecznie przygotowani do tak poważnych wypraw alpejskich nie tyle pod względem technicznym, ile psychicznie. Jedno jest pewne, mianowicie, że zginęli z powodu powziętej przez siebie błędnej decyzji. Rano 27 grudnia mieliśmy jeszcze nadzieję, że biwakowali gdzieś niedaleko szczytu i że wkrótce zejdą do nas. Noc była koszmarna nawet w schronie. Mój termometr wskazywał wewnątrz temperaturę minus 18 stopni. Znaleźliśmy tylko trzy czy cztery zmarznięte koce. Wyjrzałem o świcie na dwór, wiatr nieco mniej porywisty nadal toczył kłęby mgieł. Tylko od czasu do czasu, w rzadkich momentach można było dojrzeć kopułę Mont Blanc. Wołaliśmy Vincendona i Henry'ego, nie było żadnej odpowiedzi. Czekaliśmy na nich kilka godzin. Byliśmy w takim stanie, iż nie mogliśmy wejść na szczyt, aby sprawdzić, co się stało z naszymi przygodnymi towarzyszami wspinaczki. Gheser nie mógł nawet wciągnąć butów na odmrożone stopy. Jedyna droga do ocalenia prowadziła w dół. Trzeba było zejść jak najszybciej za wszelką cenę. Naciągnąłem Gheserowi na nogi puchowe buty i owinąłem pasami z koca, który pociąłem. Do tego rodzaju onucy przymocowałem raki za pomocą zwykłych pasków i kawałków drutu, jaki szczęśliwym trafem znalazłem w schronie. Była 10, gdy wyszliśmy ze schronu. Przez moment zawładnęła i mną pokusa, by zejść prosto w dół do Chamonix. Wydawało się tak bliskie. Gdy z miejsca utonąłem w morzu świeżego i głębokiego śniegu, przypomniałem sobie o niebezpieczeństwie. Bez chwili tedy wahania obrałem kierunek na Dóme du Góuter, by dojść następnie do grani Bionassay. W niektórych miejscach zapadaliśmy w śnieg aż po pas. Często musiałem pomagać sobie rękoma, by torować drogę i móc podnosić nogi. Mgła gęstniała coraz bardziej, aż wchłonęła nas zupełnie. Grań Bionassay, którą z trudem znaleźliśmy, była niezwykle zdradliwa. Gheser musiał zdobyć się na niemal nadludzki wysiłek