Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

I mało komu się to podobało. Muftakowi też nie, choć nie miał pojęcia, gdzie leży jego rodzinna pla- neta, ani nawet do jakiej rasy należy. Pewnie z tego powodu, że na całej Tatooine nie było drugiego przedstawiciela jego rasy, a nikt, kogo znał, jakoś nie był w stanie go sklasyfikować. A znał imponującą liczbę istot. Od dnia, w którym stanął koło resztek swego kokonu (a było to dość dawno temu), poszukiwał informacji o sobie. Niejako przy okazji zgromadził mnóstwo informacji o Tatooine i zorientował się, że wiedza jest pewną odmianą siły. W miarę upływu czasu wyrobił sobie odpowiednią reputację. Teraz praktycznie każdy mieszkaniec Mos Eis- ley, który potrzebował informacji o kimkolwiek lub czymkolwiek, wiedział, że powi- nien odszukać Muftaka. Odkąd zaadoptował Kabe, zaczął traktować pustynną planetę jako swój dom. Zanim przeszli przez targowisko, wzeszło drugie słońce i zrobiło się gorąco, dzięki czemu futro Muftaka wyschło. Gdy dotarli do głównej ulicy, skręcili na zachód. Spie- szyli się, ale nie zanadto, aby nie wyglądać podejrzanie. Stragany rosły z szybkością wskazującą na długo-letnią praktykę sprzedawców, a więcej niż połowę z nich obsłu- giwali paserzy. Muftak spojrzał łakomie na kilka kradzionych miotaczy, ale ceny zde- cydowanie przekraczały ich możliwości płatnicze. Kabe marszczyła się coraz bardziej, aż w końcu nie wytrzymała: - Popatrz na te śmieci! - parsknęła. - Gdybyś mi pozwolił wyczyścić miejski dom Jabby, przynajmniej te ofermy miałyby czym handlować. Szybka robota, a kasy by nam starczyło do końca życia. Temat był stary i wielokrotnie dyskutowany, więc Muftak nawet nie silił się na odpowiedź. Jabba chwilowo przebywał w swoim pałacu, ale dom był cały czas normal- nie pilnowany i próba okradzenia go była szansą na naprawdę poważne kłopoty... - Hej, ty tam! Talz, stój! - rozległ się nagle mechanicznie brzmiący głos za ich ple- cami i Muftak posłusznie wykonał polecenie, głos bowiem należał do szturmowca. Odwrócił się powoli zasłaniając jednocześnie Kabe, która zgodnie z planem sko- czyła w bok i ukryła się za najbliższym pojemnikiem na śmieci. Uspokojony Muftak spojrzał na odzianego w biały pancerz człowieka... i dopiero wtedy dotarło doń, co usłyszał. Żołnierz użył słowa „Talz", którego dotąd nie słyszał... nagle zrobiło mu się gorąco i to nie od słońca: imperialny żołnierz rozpoznał go i zawołał używając nazwy rasy - to on, Muftak, był rasy Talz... To by się zgadzało; takie słowo, którego znaczenia nie był w stanie odgadnąć, miał w pamięci od chwili urodzin. Potrząsnął głową, upychając od dawna poszukiwaną rewelację w bezpieczny za- kamarek pamięci - chwilowo miał ważniejszy problem na głowie, bowiem szturmowiec w niego celował i najwyraźniej na coś czekał. Muftak wypuścił powietrze przez trąbkę, czemu towarzyszyło lekkie bzyczenie, i spytał: - Tak? O co chodzi, żołnierzu? - Szukamy pary droidów: jednego chodzącego i jednego jeżdżącego, podróżują- cych samotnie. Nie widziałeś ich? Muftakowi ulżyło, choć zrobił co mógł, by nie dać tego po sobie poznać - w pierwszej chwili był pewien, że to ich szukają, a tymczasem nadal chodziło o te dwa roboty. - Nie widziałem. Dziś rano nie widziałem w ogóle żadnych droidów, ale jeśli zo- baczę, to natychmiast pana poinformuję. Albo któregoś z pana kolegów. - Pamiętaj tak zrobić. No dobra, Talz, możesz iść. - Żołnierz uniósł broń i odwrócił się. A Muftak zebrał się na odwagę: - Przepraszam, jak pan rozpoznał... Z szumem silnika wyłonił się zza rogu niewielki aircar z dwoma pasażerami: szturmowcem, który nim kierował, i oficerem sił imperialnych w błękitnym mundurze i takiej samej barwy czapce. Muftak na wszelki wypadek zamilkł i zrobił krok do tyłu, zaś wartownik wyprężył się i zasalutował. Pojazd zatrzymał się, a oficer skinął głową i polecił: - Proszę o meldunek, szeregowy Felth. Głos miał dziwnie podobny do głosu żołnierzy, choć jego nie przechodził przez żadne urządzenie filtrujące - był tak samo pozbawiony życia jak obojętna, blada twarz. - Nie mam nic do zameldowania, poruczniku Alima. Jak dotąd wszędzie panuje spokój i nikt droidów nie widział, sir. Muftak ledwie powstrzymał odruch ucieczki - Alima! Momaw Na-don, którego uważał za przyjaciela, opowiedział mu dokładnie o kapitanie Alima, rzeźniku inteli- gentnego lasu na rodzinnej planecie tamtego. Ten był co prawda porucznikiem, ale... - Przesłuchać każdego, kto wyda się podejrzany, Felth. I nie cackać się z tymi wszarzami. I dobra rada: broń trzymaj zawsze w pogotowiu, to bydło w każdej chwili może człowiekowi poderżnąć gardło. - Tak jest, panie poruczniku. - A ten co? - Alima niespodziewanie wycelował miotacz w Mufta-ka. - Ohyda... widział droidy? - Nie, sir. Sprawy wyglądały niezwykle ciekawie i Muftak zdecydował, że warto zaryzyko- wać