Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Motywy jego bywały np. takie: Kiedyś mówimy mu, że będzie u nas K. W. (znany i ceniony poeta), na to odpowiedź: — Nie chcę z nim się stykać. To bufon i nudziarz. — Kiedyś go poznał? — Wcale go nie znam, ale to musi być nadęty bufon — taki poeta... laureat... — Stanęło na tym, że jednak zgodził się przyjść, z tym, że jeśli mu nowy znajomy nie spodoba się, to wyjdzie od razu po zjedzeniu kolacji. Zakończenie: wypił z K. W. „na ty", a po wyjściu gościa powiedział do nas: — Wiecie? Nigdy nie przypuszczałem, że ten W. jest taki „byczy chłop". Cieszę się, że go poznałem. Zaliczenie kogoś do grupy „byczych" albo „morowych" wcale nie było u Stasia równoznaczne z ustaleniem jego stosunku do tych ludzi, gdyż byle drobiazg mógł spowodować przewartościowanie danej osoby, po czym następowało powszechnie dla jego otoczenia znane „zerwanie stosunków", — Wiesz? Zerwałem stosunki z B. — Co' się stało? — Bo mi się dziś tak ukłonił, że mnie obraziło, — Ależ co mianowicie było obraźliwego w tym ukłonie? — Przez skórę czułem, że chce mnie obrazić. Mam go dość! Szlus, To nie przeszkadzało, ażeby w niedługim czasie oświadczył: — Nawiązałem stosunki dyplomatyczne z B. To jednak morowy chłop. Podobne zerwania były zjawiskiem nieomal codziennym z różnymi przyjaciółmi bądź znajomymi. Jeśli się nie mylę, najwięcej tych zerwań było właśnie z płk. B., dość znanym spirytystą. Przyczyn „zerwań stosunków" i niechęci do zawierania znajomości było — sądzę — trzy: 1. Zadziwiająca nieraz nieznajomość ludzi, na skutek czego widzia w nich to, co widzieć chciał albo czego w nich się bał. 2. Ogromna, przesadna ambicja, która wytwarzała strach przed P°~ znaniem nowych ludzi, zaś u źródeł tego strachu była obawa, że te nowy „typ" może go urazić. Wreszcie: 3. Występująca rzadziej — to obawa, że ktoś chce go poznać z or y^ narnego snobizmu, ażeby móc chwalić się, że zna osobiście „tego nar mana i dziwaka Witkacego". 300 przy tej życiowej nieznajomości ludzi miał Staś niepospolitą „intuicję" malowaniu portretów, na których tak często ukazywał właśnie ^prawdziwego" człowieka. Ileż to razy człowiek, którego Witkacy w życiu idealizował, wychodził na portrecie jako typ ujemny w tym lub innym kierunku. I odwrotnie. Ta intuicja dotyczyła nie tylko cech zasadniczych modelu, lecz również jego nastrojów, jego przeżyć. przytoczę jeden z jaskrawszych wypadków. Trzeba wiedzieć, że w czasie „orgii" (o nich mówiłem w swojej notatce w „Głosie Plastyków" 1947 r.). Witkacy zwykle robił kilkanaście portretów, jeden za drugim. ^Modele" wybierał sam, wołając: — Ten a ten (albo ta a ta) na warsztat! Tak zawołał „na warsztat" nie żyjącego dziś pana G., który w tym momencie był w trzecim pokoju i opowiadał o swych erotycznych fantazjach i przeżyciach, o czym naturalnie Witkacy nie mógł ani wiedzieć, ani słyszeć (dwoje zamkniętych drzwi i gwar licznego towarzystwa). G. posłusznie z miejsca udał się „na warsztat". Po 20 — 30 minutach gotów był portret... który mogłem pokazywać tylko mężczyznom. Byliśmy wszyscy zdumieni odczuciem nastroju pana G., nie wyłączając ani modela, ani samego Witkacego. Takie odczucie nastroju modela tłumaczy, że z jednakową pasją zabierał się Staś do portretowania tej samej osoby do 40 — 50 razy (na przestrzeni kilku lat), że w portretach tych dawał zawsze niby tę samą osobę, a jednak w każdym z nich była jakaś inna psychika. Po prostu dawał on całą gamę uczuć, przeżyć, nastrojów, którym model ulegał w różnych okolicznościach. Ciekawe, że okultyści różnego rodzaju, którzy czasem przewijali się przez nasz dom w Zakopanem, uważali go za „swojego", twierdzili, że wiele portretów przez niego wykonanych świadczy, iż należy on do nielicznych „wybranych od urodzenia", i tym tłumaczyli zarówno in-tuicyjność (psychologiczność) jego portretów, jak i sam sposób malowania 2 rozmaitymi błyskami (np. portret K. Dasz. jak gdyby z „trzecim okiem", Jakiem braminów), z aureolami dookoła głowy bądź falami zamiast t}a itp. Kto przyjmuje możliwość istnienia w człowieku „niezwykłych zjawisk" psychofizycznych czy metapsychicznych, ten chętnie przyjmie parę innych mało komu znanych dowodów, że St. Ign. Witkiewicza i pod względem należy zaliczyć do osobowości niecodziennych. Dowodów ych dostarczały doświadczenia z peyotlem, czyli kaktusem meksykańskim v nhanolium Lewini). Ta przeciekawa roślina jest przedmiotem kultu dian meksykańskich. Zatrucie nią m. in. wywołuje widzenie typu ha- cynacji, które przy słabym zatruciu widzi się tylko w ciemności lub 301 przy oczach zamkniętych, zaś przy silnym — również przy świetl i oczach otwartych. Tych właśnie zjawisk szczytowych nie obserwowano u Europejczyków (przynajmniej było tak do r. 1928, jak o tym wiedzieliśmy z pracy prof. Bouhier [Paryż], z korespondencji z nim i korespondencji z prof Behringereim — zdaje się, z Lipska). Witkacy był pod tym względem wyjątkiem. Jeśli się nie mylę, przez drą T. S. wszedł on do Towarzystwa Metapsychicznego w Warszawie i tam przerobił pierwsze z tym środkiem. doświadczenie. Od prezesa tego Towarzystwa, Prospera Szmurły, przywiózł Witkacy kilka porcji peyotlu do Zakopanego i w naszym domu przeprowadziliśmy szereg doświadczeń. Skomunikowaliśmy się z prof. Rouhier i od niego dostaliśmy dalsze porcje, a kiedy dowiedzieliśmy się, że firma Merck zaczęła produkować syntetycznie najciekawszy z czterech alkaloidów peyotlu pod nazwą Mescalinum suljuricum, zwróciłem się. wprost do firmy i otrzymałem 5 gramów tego proszku oraz zalecenie skontaktowania się z Behringerem. Witkacy był wprost nieprzytomny z ciekawości i radości mając możność przeprowadzenia tak licznych doświadczeń nie tylko na sobie, ale i na swych znajomych. Otóż po doświadczeniach w Warszawie opowiadał on, że tam zobaczył w pewnym momencie ul. Krupówki w Zakopanem w ciemną ulewną i wietrzną noc około godz. piątej nad ranem. Ulicą szedł do willi „Zośka" (pensjonat wówczas prowadzony przez matkę Stasia). Spóźniony pensjonariusz wszedł na stopnie, zadzwonił, p. Witkiewiczowa obudziła się, narzuciła szlafrok, poszła i otworzyła drzwi. Lunął przez nie ukośny strumień wody i całą p. Witkiewiczowa zlał. Staś ogromnie się przejął, że mogło tak się stać w rzeczywistości i że matka (którą kochał nade wszystko) zaziębi się i zachoruje. Od razu napisał do matki, pytając o zdrowie i czy naprawdę tej nocy w tych warunkach była zlana przez ulewę. Owszem! Zgadzało się wszystko- co do joty. Prawdziwość tego opowiadania nie podaję w wątpliwość i pewny jestem, że nie uczyni tego nikt ze znających go, jako człowieka absolutnie prawdomównego