Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Znowu byli na drodze do Nieba. PRZYJAZD CYGANERII i Jeśli jakiś kochający spokój milioner zgodziłby się sfinansować po- szukiwania najspokojniejszego ze spokojnych miasteczek w Pensylwanii, z pewnością jednym z najlepszych kandydatów byłoby Auk. (Zwycięstwo, poza wszelką wątpliwością, przypadłoby jednak Thanatos. Prawa miej- skie zyskało w 1892 roku. Oddalone trzynaście mil od Scranton, sprawia- ło wrażenie cmentarzyska. Jedynym stałym mieszkańcem jest niejaki De- smond Emery Sargtrager, właściciel ziemski, który zresztą nawet nie chrapie.) Chociaż Auk prawdopodobnie nigdy nie osiągnie stanu tak doskona- łego spokoju, jaki panuje w Thanatos, czasami doprawdy niewiele braku- je. W odległości dziesięciu mil od miasteczka nie przebiega żadna ruchli- wa autostrada. Otaczają je typowe dla Pensylwanii lasy, w okolicy nie ma żadnych jaskiń, terenów narciarskich, wodospadów czy innych atrakcji tu- rystycznych. Jedyny zakład przemysłowy w mieście zajmuje się wyrobem puzzli, czego nie da się z pewnością zaliczyć do prężnie rozwijającej się gałęzi przemysłu. Być może najlepszym przykładem sennej atmosfery pa- nującej w tym miasteczku był sposób, w jaki obchodzono rocznicę stulecia otrzymania praw miejskich. Wydarzenie to miało miejsce kilka lat temu, uczczono je spokojnie i bez ekscesów. Nie było żadnych fajerwerków, marszów ani parad, wygłoszono tylko jedno przemówienie, które trwało dokładnie dwie minuty i trzydzieści siedem sekund, krócej niż pierwsza lepsza piosenka puszczana w radio. Przyjezdnym może się wydawać, że zieje tu nudą, ale mieszkańcy Auk (wielu z nich to ludzie starzy albo w średnim wieku) są dość zadowo- leni z takiego stanu rzeczy. Z pewnością stanowczo podziękowaliby za pro- pozycję zmian rytmu ich dnia, a jeśli nawet poczuliby ochotę na przygody, zawsze przecież mogą sobie założyć telewizję kablową. Niestety, nikt nie dostaje tego, co chce, a przynajmniej nie zawsze. Dwa dni po tym, jak Luther i Blackjack uciekli przed Smokiem, miastecz- ko Auk przeżyło w ciągu dwóch godzin największe od stu lat chwile pod- niecenia. O tym, co się wtedy wydarzyło, jego mieszkańcy do dziś rozpra- wiają z lękiem. Wszystko zaczęło się w trakcie zwariowanej herbatki, a jej uczestni- kami byli podróżni, którzy jeden po drugim przybyli do Auk jak grupa za- machowców: trzej myśliwi, dwa małe niedźwiadki, cztery zakonnice w wyremontowanej limuzynie, jeden dorosły niedźwiedź, siedmiu i pół uciekinierów gangu motocyklowego z Rhode Island i dwóch byłych Meto- dystów, z których jeden cierpiał na hemoroidy. Oraz, zaplątani w sam środek wypadków, samozwańczy strażnicy nonkonformizmu z Uniwersytetu Cornella. Cyganeria. II Dla Jeda Cyrusa, posterunkowego z Auk, dzień zaczął się zupełnie nor- malnie. Wstał punktualnie o szóstej rano, wziął prysznic, ogolił się, żonę, która jeszcze spała, ucałował w prawy policzek i jak zwykle o szóstej dwa- dzieścia wyszedł z domu. Szedł Cherville Drive, jedną z czterech bocznych dróg miasteczka, aż znalazł się na Main Street, gdzie skręcił w lewo, w stro- nę centrum. Była wtedy szósta dwadzieścia pięć. Jeśli wszystko przebiega- łoby jak zwykle, o szóstej trzydzieści powinien był zatrzymać się w Canter- bury Cafe i przez piętnaście minut pić niespiesznie filiżankę czarnej kawy - zwykle wypijał tylko połowę, a resztę wylewał - aby potem udać się na komisariat i o szóstej pięćdziesiąt pięć rozpocząć papierkową robotę. Pierwszym znakiem, że rzeczy nie toczą się swoim zwykłym biegiem, był kamień, który wpadł na Main Street do buta posterunkowego Cyrusa. Miał na nogach dopasowane obuwie, obcisłe i wygodne i to, jak kamyk dostał się do środka, było doprawdy tajemnicą, ale ponieważ ulokował się tuż pod piętą, nie sposób było zignorować go. Gdy usunął go i z powro- tem nałożył but, był już dwie minuty spóźniony na swoją poranną kawę. Drobnostka, można by pomyśleć, i oczywiście byłaby to prawda. Ale później, gdy już uprzątali zniszczenia, myśli posterunkowego Cyrusa po- wróciły do tego kamyka i zaczął się zastanawiać, czy to nie był jakiś omen, ostrzeżenie, aby wrócił do domu, do łóżka. Jankin Badewanne i jego żona Alison, najstarsza i najdłużej będąca ze sobą para, grali w warcaby na werandzie Canterbury Cafe, gdy pojawił się tam posterunkowy Cyrus. - Dzień dobry, Jed - zawołali chórem, nie podnosząc głów. Posterunkowy, jak zwykle, uchylił kapelusza i przystanął na chwilę na schodach werandy. Obrzucił szybkim spojrzeniem Main Street, jakby chciał się upewnić, że w nocy nie zniknął żaden dom. I rzeczywiście, wszystkie były na miejscu, nawet Bar i Grill Farrella, który wyglądał tak, jakby mógł go zdmuchnąć silniejszy powiew wiatru. Zadowolony, jeszcze raz uchylił kapelusza w stronę Jankina i Alison i wszedł do kawiarni. Gdy się tam pojawił, na wielkim zegarze wiszącym nad ladą była szó- sta trzydzieści dwie. Perry Bailey, właściciel, spojrzał na posterunkowego i bez słowa cofnął zegar o dwie minuty. — Dzień dobry, Jed - powitał gościa i wręczył mu filiżankę czarnej kawy. Cyrus dał mu trzydzieści centów i znowu uchylił kapelusza. Następ- nie zajął miejsce przy frontowym oknie. Zadowolony popijał kawę, utwier- dzając się w przekonaniu, że jest to najprzyjemniejsza część dnia. Pięć minut później pojawili się myśliwi, a Dekadenci też już byli blisko