Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Wściekły z powodu straconego czasu viterbczyk przebiegł ze swymi dominikanami obok biskupa, nie zaszczycając go ani jednym słowem. - Jarcynt! - zawołał Mikołaj. - Wskaż panu inkwizytorowi drogę do piwnicy! Jednakże przebrany w szaty mistrza ceremonii kucharz znikł gdzieś bez śladu. Ponieważ legat i Szymon pozostali przy scenie, Wit skorzystał z okazji i kazał jednemu z "kluczowych" żołnierzy przeciąć pętające go więzy. Wymachując gwałtownie końcami łańcucha, pobiegł pierwszy schodami do piwnic. Gra szacha przenosiła się na scenę, gdzie z braku czarno-białych pól traciła urok dla beznamiętnego obserwatora, jakim był Wawrzyniec, rozmywała się w ludzkiej kotłowaninie. Nie doszło do rozstrzygnięcia, nie było zwycięzcy, jedynie zwyciężeni. Stronników światłości zbrukały ciemne plamy, siły ciemności nie pojaśniały ani trochę. Hrabia Joinville zgromadził tymczasem wystarczającą liczbę Francuzów i kazał im przesunąć się do wyjścia; drżał na całym ciele. Wawrzyniec przyłączył się do niego niepostrzeżenie - w czasie wspólnej podróży nabrali przecież do siebie zaufania. Wziął po prostu posła pod rękę i żaden z papieskich nie ośmielił się przeszkodzić im w opuszczeniu sali, chociaż za nimi rozległ się wrzaskliwy głos Szymona: - Zatrzymajcie fałszywego minorytę! Nie pozwólcie mu uciec! W tym zamęcie tylko obaj arabscy kupcy siedzieli spokojnie na poduszkach, jakby całe zamieszanie nic ich nie obchodziło. Przyciągnąwszy do siebie troskliwie swoje amfory, szkatuły i naczynia z kadzidłami, aby żołnierze ich nie podeptali, rozglądali się z uśmiechem. Hrabina była zdenerwowana. - Co z dziećmi? - szepnęła trwożnie do Zygisberta. - Są już dawno w pawilonie - próbowała uspokoić ją Klarion. - Albo nawet na statku! - rycerz także starał się uciszyć jej lęk. - Hamo zapewni im bezpieczeństwo. - Chodźmy! - nalegała Laurencja. - Uspokoję się, jak poczuję pokład triery pod stopami! - Zachowajcie zimną krew, pani - mruknął Zygisbert. - Nie ściągajcie na siebie uwagi. Skoro tylko nadarzy się okazja, zaprowadzę was do portu. Templariusze pod wodzą Gawina osłonili nieprzeniknionym murem większą część sceny, pozbawiając papieskich możliwości bezpośredniego dosięgnięcia Turnbulla, Galerana i Piana. - Mamy go! - rozległy się rozproszone przytłumione okrzyki od strony piwnicy. - Mamy oszusta. Mamy go! Pozostali goście, a także papiescy żołnierze postąpili znowu ku scenie; natychmiast ruszyli przeciwko nim ludzie Otranto. - Żadnego gwałtu! - zawołał Zygisbert groźnym głosem. - Zobaczmy, co pan inkwizytor wywlecze na światło dzienne! Napięcie rozładowało się w śmiechu i wszyscy, którzy dotrwali: z ciekawości, ze strachu, z pobożności - tych była zresztą większość - przepychali się do przodu, aby być jak najbliżej miejsca wydarzeń. W HADESIE Konstantynopol, jesień 1247 Hamo nieskładnie sterował między kolumnami rozchybotaną łodzią. Czółno kołysało się gwałtownie. Chłopak nie był nawykły do posługiwania się żerdzią i łódka ocierała się wciąż o kolumny, które jak setki obrzydliwych przeszkód wyrastały przed nimi z ciemnej wody. Dzieci przycupnęły bez ruchu na dziobie. Nie bały się, lecz nie chciały, żeby Hamo jeszcze bardziej się rozzłościł. Mając normalną parę wioseł, już dawno by zostawił za sobą podziemny las kolumn. Do tego działała mu na nerwy ta niesamowita cisza, w której każda spadająca ze sklepienia kropla wywoływała w nim wzdrygnięcie. Czy ktoś prócz nich jest w cysternie, ukrywa się za najbliższymi kolumnami i za chwilę wypadnie jak strzała gdzieś z boku? A może podąża cierpliwie ich śladem?... Ilekroć próbował się rozejrzeć, schodził z kursu. I tak nie był już pewien, czy nie zgubił właściwego kierunku, czy nie płynie zygzakiem lub nie krąży w kółko. Jedna kolumna była podobna do drugiej, stały w równych odstępach, końca jeziora i wyjścia nie widział. A może już je przeoczył? Postanowił, że teraz będzie płynął cały czas na wprost, gdzieś przecież musi natknąć się na ścianę, wzdłuż której potem poprowadzi łódź. Czuł się bardzo wyczerpany, a jednocześnie napięty. Obecność Rosza i Jezy nie ułatwiała zadania. Odpowiedzialność ciążyła mu jak zmora na karku, na piersiach, wszędzie, jej ucisk zapierał dech. Tym razem nie były to nic nie znaczące sieroty, w dodatku nie miał u boku Guiscarda. Najpierw musiał przynaglać dzieci do pośpiechu, gdyż oczekiwały, że William zaraz się zjawi i wciąż rozglądały się za nim. Starając się nie okazywać własnego strachu, z trudem zdołał je wreszcie nakłonić, by opuścili pawilon, z którego musiały koniecznie zabrać ulubione zabawki: sztylet, łuk i strzały. Dotarłszy do podziemnej cysterny, wsiedli do przygotowanej łodzi, ale Jeza uparła się, żeby najpierw znaleźć jeszcze jedno czółno dla Williama, który z pewnością wkrótce nadejdzie