Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Powietrze wypełniła słodka woń. Jakaś jasność zapłonęła poza nimi. Wszyscy odwrócili się. Tirian uczynił to ostatni, bo przeniknął go lęk. I oto ujrzał przed sobą nadzieję swego serca, olbrzymiego i prawdziwego złotego Lwa, samego Aslana. Inni klęczeli już w półkolu wokół jego przednich łap, zanurzając ręce i twarze w złotej grzywie, a on pochylił się, aby dotknąć każdego językiem. A potem utkwił spojrzenie w Tirianie, a ten podszedł bliżej, drżąc, i upadł do stóp Lwa. Lew pocałował go i rzekł: — Dzielnie się spisałeś, ostatni królu Narnii, stojąc nieugięcie w jej najciemniejszej godzinie. — Aslanie — powiedziała Łucja przez łzy — czy nie mógłbyś... czy zrobisz coś z tymi biednymi karłami? — Kochanie — odparł Aslan — pokażę ci, co mogę, a czego nie mogę zrobić. Zbliżył się do karłów i wydał z siebie cichy pomruk — cichy, lecz ziemia od niego zadrżała. — Słyszeliście? — powiedział Digel. — To ta banda na drugim końcu Stajni. Chcą nas przestraszyć. Robią to za pomocą jakiejś maszyny. Nie zwracajmy na to uwagi. Nas nikt już nie nabierze! Aslan podniósł głowę i wstrząsnął grzywą. I nagle na kolanach karłów pojawiły się najwspanialsze potrawy: pasztety, ozorki, gołąbki, biszkopty z kremem, lody, a każdy karzeł trzymał w ręku puchar dobrego wina. Ale i to nie poskutkowało. Zaczęły jeść i pić, lecz najwyraźniej nie czuły smaku tych wyszukanych potraw. Były przekonane, że jedzą i piją tylko to, co można znaleźć w każdej stajni. Jeden powiedział, że próbuje jeść siano, drugi, że znalazł kawałek starej rzepy, inny, że zmusza się do jedzenia zgniłej kapusty. Kiedy podniosły do ust złote puchary pełne czerwonego wina, zaczęły się krzywić, a jeden powiedział: „Tfu! To okropne pić brudną wodę z koryta, które służyło przedtem osłu! Nigdy nie myślałem, że upadniemy tak nisko". Bardzo szybko każdy karzeł zaczął podejrzewać, że inni znaleźli coś lepszego niż on. Wyrywali sobie jedzenie z rąk, kłócili się i przeklinali szpetnie, aż wynikła z tego prawdziwa bijatyka i wszystkie przysmaki rozmazali sobie po twarzach albo wdeptali w ziemię. A kiedy w końcu usiedli, by zająć się swoimi podbitymi oczami i krwawiącymi nosami, rozległy się głosy: — No, ale w każdym razie nie ma w tym żadnego matactwa. Nie pozwolimy, żeby nas ktoś oszukiwał. Karły należą do karłów. — Sami widzicie — rzekł Aslan. — Nie pozwalają sobie pomóc. Wybrali przebiegłość zamiast wiary. Choć więzienie istnieje tylko w ich wyobraźni, to naprawdę są w nim zamknięci. Tak bardzo boją się, aby ich w coś nie WCIĄGNIĘTO, że nie można ich z tego WYCIĄGNĄĆ. Ale chodźcie, dzieci. Mam co innego do zrobienia. Zbliżył się do Drzwi, a za nim podeszli wszyscy. Podniósł głowę i zaryczał: — Już czas! — a potem głośniej: — Czas! — a potem tak głośno, że chyba gwiazdy zadrżały na swoich drogach: — CZAAAAS! Drzwi otworzyły się gwałtownie. Rozdział 14 NOC SPADA NA NARNIĘ WSZYSCY STANĘLI OBOK ASLANA, po jego prawym boku, i spojrzeli przez otwarte Drzwi. Ognisko wygasło. Wzgórze pogrążyło się w ciemnościach, gdyby nie czarne zarysy wierzchołków drzew na tle rozgwieżdżonego nieba, trudno byłoby uwierzyć, że patrzy się na las. Ale kiedy Aslan zaryczał po raz drugi, na lewo zamajaczył jeszcze jeden czarny kształt. Najpierw przypominał wielką, ciemną plamę na niebie, później ta plama rosła i rosła w górę, aż przybrała kształt olbrzyma stojącego na tle usianego gwiazdami nieba: największego ze wszystkich olbrzymów, jacy kiedykol- wiek żyli w tym świecie. Wszyscy wystarczająco dobrze znali Narnię, by domyślić się, gdzie on musi stać: na torfowej wyżynie, daleko na północy, za Suchą Wodą. Julia i Eustachy przypomnieli sobie, jak pewnego razu, bardzo dawno temu, w głębokich podziemiach pod tymi torfowiskami zobaczyli wielkiego, śpiącego olbrzyma. Powiedziano im, że nazywa się Ojciec Czas i że obudzi się w dniu końca świata. — Tak — powiedział Aslan, chociaż żadne z nich nie przemówiło. — Kiedy leżał uśpiony, nazywał się Czas. Teraz, gdy się przebudził, otrzyma nowe imię. Wielki olbrzym poruszył się. Po zmianie czarnego zarysu na tle gwiazd poznali, że podniósł do ust róg. A potem — a upłynęło chyba dobrych kilka sekund, bo dźwięk rozchodzi się tak wolno — usłyszeli ryk rogu: przenikliwy i straszny, a jednak pełen dziwnego, śmiertelnego piękna. Nagle niebo rozjarzyło się spadającymi gwiazdami. Cudownie jest zobaczyć choć jedną spadającą gwiazdę, a tu spadały ich tuziny, potem setki, a potem tysiące, aż w końcu niebo przesłoniła świetlista ulewa. Deszcz gwiazd padał i padał, a kiedy już oczy przyzwyczaiły się do tych kaskad niebiańskiego blasku, zaczęli dostrzegać jeszcze jeden ciemny kształt na ich tle. Znajdował się w innym miejscu niż olbrzym, wysoko, nad ich głowami, na samym — jak można by powiedzieć — suficie nieba. „Może to obłok", pomyślał Edmund. W każdym razie w tym miejscu nie widzieli gwiazd, tylko ciemność, a dookoła spadał wciąż deszcz żywego srebra. A potem ta bezgwiezdna plama zaczęła rosnąć, rozprzestrzeniając się ze środka nieba coraz dalej i dalej. Czerń pokrywała już ćwierć nieba, potem połowę, aż w końcu kaskada gwiazd opadała już tylko nad samym horyzontem