Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Andrea, ten łajdak, złodziej i morderca, miał jednak dobre maniery, wskazujące, iż odebrał edukację połowiczną, a może nawet całkowitą. Pojawił się w świecie łudząc wielką fortuną, protegowany przez ludzi zacnych. Jakże rozeznać się w tym labiryncie? Do kogo się zwrócić, aby wyplątać się z tej okrutnej sytuacji? Debray — do którego pobiegła najpierw, gdyż kobieta zakochana szuka pomocy u mężczyzny, co często ją gubi — mógł służyć tylko radą; trzeba było szukać kogoś potężniejszego. Pomyślała więc o panu de Villefort. Przecież to pan de Villefort żądał, aby aresztowano Cavalcantiego, przecież to bezlitosny pan de Villefort posiał zamęt w jej rodzinie, jak gdyby miał do czynienia z obcymi. Ale nie. Jeśli się zastanowić — prokurator królewski nie jest bezlitosnym człowiekiem; to sądownik, niewolnik swoich obowiązków, ale przyjaciel niezachwiany i wierny, który brutalnie, lecz ręką pewną zadał cios lancetem, tępiąc zepsucie. To nie kat, to chirurg, który chciał ocalić przed światem honor rodu Danglarsów — bo zhańbiłby go ten zdemoralizowany młodzieniec, występując w roli ich zięcia. Skoro pan de Villefort, przyjaciel Danglarsów, tak postąpił, nie należy przypuszczać, by wiedział coś z góry i przykładał ręki do sprawek Andrei. Zastanowiwszy się, baronowa uznała, że Villefort działał w imię ich wspólnego dobra. Należało jednak przełamać jego nieugiętość prokuratorską. Odwiedzi go więc jutro i wyjedna jeśli nie całkowitą — bo wtedy Villefort uchybiłby swoim obowiązkom — to przynajmniej częściową pobłażliwość. Powoła się na przeszłość, odświeży wspomnienia, będzie błagać w imię owych czasów grzesznych, ale szczęśliwych. Pan de Villefort albo całkiem zatuszuje sprawę, albo, w ostateczności, pozwoli uciec Cavalcantiemu i wyda wyrok nie na zbrodniarza, lecz na jego cień: wyrok zaoczny. Wtedy dopiero pani Danglars zaśnie spokojnie. Wstała nazajutrz o dziewiątej, nie zadzwoniła na pokojową i ubrała się sama. Odziana jak i dnia poprzedniego — z ową elegancją pełną prostoty — wyszła z domu, wzięła dorożkę na ulicy Prowanckiej i pojechała do państwa de Villefort. Dom ich od miesiąca wyglądał ponuro, przypominając szpital, w którym wybuchła dżuma. Część pomieszczenia odizolowano od wewnątrz i od zewnątrz; okiennice, stale zamknięte, otwierano tylko na chwilę, by wpuścić trochę świeżego powietrza. Ukazywała się wtedy w oknie wystraszona twarz lokaja, po czym okno zamykało się jak płyta grobowa, sąsiedzi zaś powiadali: — Czy to znowu od Villefortów wynoszą trumnę? Na widok tego posępnego domu panią Danglars przejął dreszcz. Gdy wysiadła z fiakra, nogi ugięły się pod nią. Zadzwoniła do zamkniętej bramy. Lecz odźwierny pokazał się, gdy dzwonek zabrzmiał po raz trzeci — żałobnie, jakby dzielił smutek domowników. Uchylił drzwi, pozostawiając tylko szparę. Ujrzał kobietę światową, elegancką — ale jej nie wpuścił. — Otwierajcież — powiedziała baronowa. — Muszę najpierw dowiedzieć się, kim jest łaskawa pani. — Kim jestem? Toć znacie mnie doskonale. — Nie znamy nikogo, proszę pani. — Zwariowaliście, mój dobry człowieku?! — zawołała baronowa. — Kto panią tu przysłał? — O, tego już za wiele! — Jaśnie pani wybaczy, ale takim otrzymał rozkaz; jak godność? — Jestem baronowa Danglars; widzieliście mnie ze dwadzieścia razy. — To możliwe, proszę jaśnie pani. Czego sobie jaśnie pani życzy? — Dziwaczni jesteście, mój dobry człowieku. Poskarżę panu de Villefort, że ma nieuprzejmą służbę. — Proszę jaśnie pani, to nie przez nieuprzejmość, ale zastosowaliśmy środki ostrożności: nikomu nie wolno tu wejść, chyba że ma bilecik od pana d'Avrigny albo porozumiał się uprzednio z panem Villefort. — A ja mam właśnie sprawę do pana prokuratora. — Pilna to sprawa? — Chyba sami widzicie, skoro nie odjechałam jeszcze. Ale dość: macie tu mój bilet wizytowy, zanieście go panu. ? A wielmożna pani zaczeka? — Tak. Idźcie już. Odźwierny zamknął bramę, pozostawiając panią Danglars na ulicy. Baronowa nie czekała długo. Po chwili drzwi otworzyły się na tyle, by ją przepuścić — a gdy przeszła, zamknęły się zaraz. Na dziedzińcu odźwierny, nie spuszczając drzwi z oczu, wyjął z kieszeni gwizdek i zaświstał. Lokaj pana de Villefort ukazał się na ganku. — Jaśnie pani wybaczy temu zacnemu człowiekowi — powiedział biegnąc ku baronowej — ale musimy stosować się ściśle do rozkazów. Pan prokurator kazał powiedzieć, że nie mógł postąpić inaczej. Na dziedzińcu stał dostawca, wpuszczony po zastosowaniu tychże środków ostrożności — badano jego towar. Baronowa weszła ha ganek. Smutek panujący w tym domu przygnębił ją jeszcze bardziej. Lokaj, nie spuszczając z niej oka, wprowadził ją do gabinetu pana. Aczkolwiek panią Danglars pochłaniał cel wizyty, zachowanie służby wydało jej się tak dalece niestosowne, iż poskarżyła się. Lecz Villefort podniósł głowę schyloną brzemieniem boleści i spojrzał na panią Danglars z uśmiechem tak smutnym, iż urwała wpół słowa. — Niechże pani wybaczy mojej służbie — powiedział. — Są przerażeni, a ja im tego nie mogę mieć za złe. Podejrzewani — stali się podejrzliwymi