Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Niezły szmal. Pięćdziesiąt na tydzień, a może i więcej. - Sid powiada, że byłeś w wojsku - wtrącił Max. - Sid zna się na tym. Ma rację, Harry? Ferracini wzruszył ramionami. - Nie chodzi o wojsko - wtrąciła Pearl zachrypniętym głosem. - To szpiedzy. Brali udział w jakiejś tajnej operacji, którą prowadzi nasza ambasada w Paryżu. Kowboj mówił nam o tym przy barze. Ewakuowali jakąś prawdziwą księżniczkę z Austrii, czy coś w tym rodzaju. Max, powinieneś częściej zapraszać takich ciekawych facetów. Ferracini westchnął cicho i zajął się swoją kawą. Tymczasem, nim jeszcze Pearl zdołała rozwinąć wątek, do stolika podeszła Janet, która właśnie skończyła śpiewać. - Podobało ci się? - zapytała, patrząc na Maxa. - Zaśpiewasz ten numer jutro? - Jak chcesz. Czemu nie? - I załóż tę niebieską sukienkę. Tę z koronkami i... co tam jeszcze, no wiesz, tę wyciętą, co to dużo pokazuje... rozumiesz? - Gestem obu dłoni Max zaznaczył, że chodzi mu o obfite piersi. Janet potaknęła, wzdychając z rezygnacją. - W porządku, założę tę niebieską - zgodziła się. Max kilkakrotnie kiwnął głową i machnął ręką. - I oczywiście śpiewasz ten numer. To dobra piosenka. - A dziś już jestem wolna? - zapytała Janet, a potem, zwracając się do Ferraciniego, powiedziała: - Jeśli z Cassidym nie macie nic przeciwko podróży metrem, to mogę was zaprosić na śniadanie. Umyjecie się i zapoznam was z Jeffem, zgoda? - Jeff był jej młodszym bratem. Zaczęła śpiewać między innymi po to, aby mu pomóc. Jeff był studentem chemii na Uniwersytecie Columbia i korzystał ze skromnego stypendium stanowego. Mieszkali razem w okolicach Morningside Park, w północnej części Manhattanu: "na górze miasta" - jak powiadają nowojorczycy. - Chętnie - powiedział Ferracini. Podniósł głowę znad stolika i krzyknął w kierunku baru: - Cassidy, Janet zaprasza na śniadanie z bratem. Masz ochotę?! - O co chodzi? Jakie śniadanie? - Właśnie śniadanie, u Janet. Mamy poznać jej brata, Jeffa. - Jeffa? Aaa, tego chemika. - Cassidy ostrożnie opuścił miejsce przy barze. - Mamy poznać Jeffa - mruczał - i zjeść śniada- 66 nie - mówił, jakby usprawiedliwiając się wobec towarzystwa, z którym debatował nad drinkami. - Nie do wiary - westchnęła Pearl, zapalając papierosa. - Ile to ja muszę się nauganiać, nim trafi mi się jakiś facet, z którym chciałabym pójść do domu, a ona łapie od razu dwóch. Ferracini wstał i pomógł Janet założyć płaszcz. - Załatwione - powiedział - ale nie jedziemy metrem. Jeśli z nami, to taryfą, zgoda? Pearl wbiła wzrok w sufit. - A nie cadillakiem? - zauważyła z pewną złośliwością. - Żal mi ciebie, Janet. Znów ci się nie trafiło. - Nasz szofer ma dziś wolne - wtrącił Cassidy, dołączając do Ferraciniego. Max rozparł się na krześle i podnosząc wzrok, przypominał: - Pamiętajcie, co wam mówiłem. Macie tu zachodzić i to jak najczęściej. - Zobaczymy, co się da zrobić - przyrzekł Ferracini. - Zadzwońcie do mnie, pogadamy o tej robocie - rzekł Johnny, podając Ferraciniemu wizytówkę. Był na niej napis: "J. J. J. J. J. J. Harrington Enterprises" *, a obok numer telefonu. - Dzięki, Johnny - skwitował uprzejmość Ferracini - będziemy pamiętać. We trójkę skierowali się do drzwi, a następnie niewielkim korytarzem i schodkami wyszli na ulicę. - Co to za firma? - zapytał Cassidy, który szedł z drugiej strony obok Janet. Wziął wizytówkę z rąk Ferraciniego. - To nowojorski agent tej austriackiej księżniczki, którą nielegalnie wywieźliśmy z Europy. Powinniście się więc znać - poinformował Ferracini. Janet dobiegała trzydziestki. Miała pociągającą, choć wcale nie piękną twarz - drobną, krągłą, pucołowatą z wydatnym podbródkiem i zadartym, jak u dziewczynki, nosem. Oczy miała duże, zielono-niebieskie z długimi rzęsami, puchate usta z dołeczkami w kącikach, gdy się śmiała - a czyniła to często. Kasztanowe, ciemne, długie, falujące włosy okalały jej twarz wesołymi lokami, jak nakazywała ówczesna moda, jakże inna od tej z lat siedemdziesiątych, gdy panie ciasno przyczesywały smutno wyglądające fryzury. Przespała się nieco w nocy i była ożywiona, inaczej niż Ferracini i Cassidy, więc po * Grupa Przedsiębiorstw Harringtona 67 drodze do jej mieszkania - a jechali Broadwayem, a następnie zachodnią aleją przy Parku Centralnym - na niej spoczywał ciężar konwersacji. - Nasz tata był inżynierem - mówiła. - Miałam piętnaście lat, gdy przeprowadziliśmy się do Pensylwanii, gdzie dostał robotę w jakiejś stalowni. Wszystko to jednak padło, kiedy firma musiała ograniczyć produkcję i zaczęła zwalniać ludzi. Tata nie mógł znaleźć żadnej pracy, jak wszyscy zresztą, i skończyło się na tym, że przenieśliśmy się do mieszkania latarnika. - Latarnika? - powtórzył Cassidy. - Znaczy to, że zamieszkaliście na wybrzeżu? Janet spojrzała na niego pytająco, niepewna, czy żartuje. - No, wiesz przecież, mieszkanie latarnika, tak nazywają te ponure mieszkania w slumsach: kuchnia z dwoma palnikami, stara lodówka w spiżarni, do której co drugi dzień przynoszą dwunasto-kilogramową bryłę lodu, wspólna łazienka na korytarzu, jedna na całe piętro, i to wszystko za siedem dolarów tygodniowo. - No właśnie - wtrącił Ferracini potakująco. - Ale co się stało z twoimi starymi? Mówiłaś, że mieszkasz tylko z bratem. - Mama umarła z przepracowania i zimna. Chorowała na gruźlicę - odparła Janet. - Nie było pieniędzy na lekarstwa i odeszła mając ledwie trzydzieści trzy lata. - Mówiła to bez żalu i emocji, jakby relacjonowała fakty, na które nie miała wpływu. - Mnie i Jeffa ojciec wysłał do Nowego Jorku, do kuzyna. Był on prawnikiem, nazywał się Stan. Tata zaś, z żoną, bo się ożenił powtórnie, wyprawił się na Zachód