Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

— Jesteś pod moją opieką. To cud, że nie zostałaś zabita ani ciężko ranna. Ale żyjesz. Oboje żyjemy. — Pogładził ją po twarzy. Ręce miał mokre i zabłocone; musiał zostawić brudne ślady na jej policzkach. — Jesteś piękna, wiesz? Tak bardzo piękna. — Przytulił ją mocno do siebie, a jej serce zabiło żywiej z nieoczekiwanej radości wywołanej jego bliskością, tak różną od tej, jakiej doświadczyła w czasie jazdy. Wówczas, przemknęło jej przez głowę, byli blisko siebie z konieczności. Lecz teraz bicie serca mężczyzny, rozlegające się w uchu Eirran przyciśniętym do jego piersi powiedziało jej, że obejmuje ją, ponieważ chce tego, pragnie jej — tak samo, uświadomiła sobie, jak ona pragnie jego. Razem osunęli się na ziemię. Później mężczyzna ułożył jej głowę na swoim ramieniu. — To był twój pierwszy raz, prawda? — powiedział cicho. — Tak. — Nie śmiałem marzyć… Zacisnął wargi, nie kończąc tej myśli. — Mój też. — Ach! — Wyciągnęła rękę, by pogłaskać go po twarzy, i skrzywiła się. Zapomniała o stłuczonym ramieniu. — Ja… nie wiem, jak się mam do ciebie zwracać. — Niechętnie ujawniamy nasze prawdziwe imiona. Lecz z tobą jest inaczej. Jestem znany pod imieniem Yareth. — Yareth — powtórzyła, rozkoszując się brzmieniem tego słowa. Potem znowu wtuliła się w niego, z sercem bijącym gwałtownie, tym razem z przerażenia. Przed jaskinią coś prychnęło i zawyło. Usłyszała zgrzyt pazurów na kamieniu i poczuła jak grunt zadygotał, gdy bestia odrzuciła głaz. Newhold podlatywał do wejścia z głośnym skrzeczeniem, gotów zaatakować. Zdając sobie sprawę, że dla ptaka byłaby to pewna zguba, Yareth poderwał się i gwizdnął ostro, wyciągając rękę. Sokół posłuchał niechętnie. Zacisnął szpony tak mocno, że nim Yareth zdążył przenieść ptaka na rozwidlony róg przy siodle i zawiązać pęta, z jego ręki pociekła krew. W głębi jaskini Rangin uderzał gniewnie kopytami o ziemię. Zdeformowana łapa, zakończona czymś, co przypominało rękę uzbrojoną w cztery szpony, wsunęła się do jaskini. Szukając po omacku, napotkała kamień, jeden z tych, które przetoczył tam Yareth. Bestia chwyciła głaz i wyciągnęła go na zewnątrz. Rozległ się ryk zawodu i wściekłości; potem sklepienie jaskini nad wejściem zadrżało i deszcz skalnego gruzu sypnął z miejsca, w które trafił ciśnięty przez bestię głaz. — I ty z tym stworem walczyłeś? — szepnęła przerażona Eirran. — Ta bestia nie spodziewała się oporu i wycofała się, żeby jeszcze raz wszystko przemyśleć — odparł równie cicho. Wyciągnął rękę i zgasił knot lampy. — Co teraz zrobimy? — zapytała. Ciemność ciążyła jej i poczuła wdzięczność, gdy przysunął się blisko. — Poczekamy. Jeśli mam rację, to coś nie lubi światła. Gdyby świeciło słońce, z pewnością spałoby w swoim legowisku. Eirran zadrżała. Idąc za jego przykładem, wymacała swoje ubranie i włożyła je. — Czy te skały wytrzymają? — zapytała z lękiem. — Nie wiem. Możemy tylko czekać i przekonać się na własnej skórze. Ale nie bój się. — Poczuła, jak Yareth wyciąga myśliwski nóż, w drugiej ręce trzymał strzałkową kuszę. — Jeśli ten potwór wedrze się do środka, nie dostanie nas żywcem. Żadnego z nas. Tulili się do siebie, wszyscy czworo, przez resztę dnia i całą noc. Mężczyzna i kobieta ledwie śmieli co pewien czas rzucić jakieś słowo, jednak w miarę upływu czasu okazywało się, że znają swoje zamiary i myśli lepiej, niż gdyby ze sobą rozmawiali. Ze strachu Eirran znowu dostała czkawki, a on odruchowo podał jej bukłak z wodą. Kiedy gwizdał cicho na sokoła lub gładził kudłatą sierść Rangina, a potem dotykał jej piersi, znaczyło to: chciałbym wziąć cię w ramiona, ale brak mi na to odwagi. A kiedy ona dotykała jego twarzy, było tak, jakby mówiła: ja również cię pragnę i będziemy się kochać, choćby to miał być ostatni raz w życiu. W pewnej chwili, w nocy, wręczył jej nóż, a ona ścisnęła jego rękę. To była niema odpowiedź: zrobię, co trzeba, jeśli zajdzie taka konieczność. Co jakiś czas bestia na krótko oddalała się od jaskini. Mogli się tylko domyślać, że odchodziła, by się najeść, bowiem po powrocie atakowała z jeszcze większą zajadłością. Eirran nabrała przekonania, że potwór chce ich dopaść nie tyle dla zaspokojenia głodu, co z powodu tkwiącej w nim nienawiści, którą może zaspokoić wyłącznie widok ich ciał porozszarpywanych pazurami. Nad ranem zaczęli wytężać wzrok, wypatrując brzasku, pragnąc powrotu słońca. Wreszcie powoli się rozjaśniło. Eirran pomyślała najpierw, że to gra jej wyobraźni, lecz potem przekonała się, że naprawdę dostrzega w półmroku twarz Yaretha. Na zewnątrz bestia, zawiedziona i wściekła, zaskowyczała po raz ostatni i odeszła, by schronić się w swym legowisku, zanim słońce wzejdzie nad horyzont. Yareth wstał, przeciągając zesztywniałe ciało. — Wynośmy się stąd, póki możemy — powiedział. — Tak. Później opatrzę ci te rany od szponów. Pozbierali swoje rzeczy i wyszli z jaskini. Eirran wciągnęła głęboko powietrze; na zboczu góry widniały głębokie rysy, a wszędzie wokół walał się skalny gruz, świadczący o zajadłości, z jaką potwór ich zaatakował