Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

— Chcesz wytrzeźwieć, czy nie? Chciałam. Skutek był olśniewający, po dwóch godzinach przybyłam do rodziny trzeźwa jak świnia i wdzięczna im do grobowej deski. Mam wrażenie, że w tym reportażu ominęłam rozmaite wydarzenia, nieco jakby kompromitujące. Rzetelnie urżnęłam się tylko w ów poranek wigilijny, ale w rozrywkowym nastroju wracałam wielokrotnie, i nie ja jedna. Szczególnie w tamtą pierwszą zimę, kiedy zdjęcie palta narażało człowieka na zapalenie płuc. Kółko hula—hop zajmowało za dużo czasu, załatwialiśmy sprawę nagannym używaniem alkoholu w rozmaitej postaci. Sto gramów do gorącej herbaty dawało niezły rezultat, ale herbata szybko stygła, a ile w końcu tego napoju można wypić! Resztę zużywało się w postaci naturalnej i przypominam sobie jakiś dzień, kiedy do sklepu udawały się różne osoby i w efekcie piłam czystą, słodką wiśniówkę, śliwowicę i coś tam jeszcze, po czym dziwili mnie ludzie w tramwaju. Wszyscy zmarznięci, okutani, zsinieli, ja zaś radosna, w rozpiętym palcie, w ogóle nie czułam mrozu. Mój mąż, abstynent, był temu przeciwny, ośmiogodzinnej pracy na mrozie nie próbował ani razu, więc nie miał zrozumienia. Mąż Bożenki również. Obiecywałyśmy uroczyście skończyć z nałogiem, w pełni świadome, że owszem, skończymy, jak się zrobi cieplej. Istotnie, następnej zimy ogrzewanie już działało i miałyśmy słabsze bodźce, ale przewiewność baraku nie uległa zmianie i jakaś ochrona przed zimnem ciągle była niezbędna. Przebiegało to już ulgowo, co parę dni, a nie codziennie, nasi mężowie trochę się uspokoili, widmo szpitala dla alkoholików przestało ich straszyć, po czym znów Boźenka wprowadziła dysonans. Po jakimś skromnym poczęstunku sama powiedziała: — Słuchajcie, nie wygłupiajmy się, stary ma rację. Nie możemy tych trzech butelek zostawić. Jedną za okno, jedną do śmieci, a jedną zabiorę i wyrzucę po drodze do byle jakiego kosza. Włożyła pustą flachę do torby i pojechała do domu, zapominając o niej gruntownie. W domu byli goście, którym zabrakło papierosów, i Andrzej spytał z nadzieją: — Kupiłaś papierosy? — Tak, są w torbie, wyjmij — odparła beztrosko Boźenka. Andrzej sięgnął do torby i wyjął puste pół litra. Boźenka nie straciła przytomności umysłu. — A, właśnie, wiesz, postanowiłam zbierać butelki, bo nie najlepiej nam się powodzi. Sam rozumiesz, każda sztuka złotówkę… Przepracowałam na tej budowie przeszło trzy lata i mogłam zdawać egzamin na uprawnienia budowlane. Nie zamierzałam spędzić całego życia w wykonawstwie, moim celem był powrót do biura projektów. Złożyłam wymówienie i wówczas zaproponowano mi podwyżkę o sześćset złotych, żebym tylko została, co było dość zrozumiałe. Wysoko kwalifikowany personel pracował lepiej. O naszej budowie mówiono z przekąsem, że tam siedzi sama arystokracja i miało to swoje uzasadnienie o tyle, że istotnie większość personelu technicznego miała za sobą studia i dyplomy, odwalaliśmy robotę rzetelnie, znacznie powyżej normy i nawet inteligentnie. Trzeba było doceniać nas wcześniej… Straty na Domu Chłopa zostały w wysokim stopniu wyrównane, między innymi przy pomocy owych spornych robót dodatkowych, materiały udało się rozliczyć, bo kompleks budów zawsze stwarza większe możliwości. Na własne oczy ujrzałam kiedyś pana Władzia, jak z taczką pełną cementu przemykał się przez ulicę Warecką. — Panie Władziu, co to ma znaczyć? — spytałam surowo. — Cicho! — odparł pan Władzio. — Tu przestój, a tu nam zabrakło. Niech pani inżynierowa nikomu nie mówi! Mieszkaniówka Nowy Świat 21, ta od lecących okien, była w ogóle spółdzielcza. Spółdzielnie miały trochę oleju w głowie i zbywające materiały sprzedawały pracownikom, zyskując tym drobny zwrot kosztów. Obie z Boźenka kupiłyśmy glazurę do łazienek, czeską pierwszy gatunek, płacąc wprawdzie za krajową gatunek trzeci, ale to z konieczności. W naturze została ta czeska, a według dokumentów krajowa i nawet gdybyśmy chciały zapłacić za nią drożej, nic by z tego nie wyszło. W owej mieszkaniówce Boźenka miała mieszkanie. Jej sytuacja życiowa była nieco skomplikowana, mieszkała na Saskiej Kępie w przedwojennym mieszkaniu swoich rodziców, w którym jeden pokój zajmowała obca osoba, emerytowana pielęgniarka. Pielęgniarki chcieli się pozbyć i wspólnymi siłami, Boźenka, jej mąż i ojciec, opłacili wkład do spółdzielni mieszkaniowej, uzgodniwszy, że nabywana kawalerka będzie należała do pielęgniarki. Boźenka i Andrzej jednakże stanowili małżeństwo, a małżeństwo w tym kraju nie mogło mieć dwóch mieszkań. Musieli się rozwieść. Złożyli pozew w sądzie, nie pamiętam już, kto kogo za co winił, ale przez ładne parę miesięcy Boźenka poufnie i z niepokojem pytała mnie, czy przypadkiem Andrzej nie potraktuje tego poważnie. Nie potraktował, oddanie budynku do użytku zbiegło im się z którąś kolejną rozprawą i całą kombinację udało im się załatwić pomyślnie. Pielęgniarka za darmo zyskała samodzielny lokal, a Bożenka i Andrzej wycofali pozew. Przeżyłam przez nią ciężkie chwile, aczkolwiek sprawiedliwie muszę przyznać, że ona przeżyła cięższe. Chciała mieć dziecko, ludzka rzecz. Komplikacje fizjologiczne spowodowały, że ciąży nie mogła donosić, jedną po drugiej roniła, zdrowie miała końskie, więc nic jej to nie szkodziło i upierała się przy swoim. Któraś wreszcie stworzyła wielkie nadzieje, powinna była jednak leżeć martwym bykiem przez ostatnie miesiące, a do tego nie denerwować się i trwać w pogodnym nastroju. Leżeć jej się udało, owszem, co do pogodnego nastroju natomiast pojawiła się jakby klątwa. Najpierw umarła babcia Andrzeja, w domu, gaz się ulatniał w przedpokoju koło gazomierza i na teściową Bożenki padło podejrzenie, jakoby otruła własną matkę. Zanim rzecz się wyjaśniła, trochę potrwało i było jakby denerwujące. Natychmiast potem Andrzej dostał wezwanie do wojska, wybronił się leżącą żoną, ale co odcierpieli, to ich. Po czym, dla ukoronowania pogodnych wydarzeń, umarła matka Bożenki. Jej rodzice byli od dawna rozwiedzeni i Bożenka trzymała się raczej ojca, ale co matka, to matka. W dodatku nie mogła nawet pójść na pogrzeb, ponieważ leżała