Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
— Co pani tu robi? — Dziękuję, bardzo panom dziękuję... — powiedziała, ciężko oddychając. — Szłam do domku dyrekcji i ten... — wskazała palcem na leżącego — rzucił się na mnie... A to drań! — oburzył się Piotr, który biegł za mną. — O, już się rusza! Ja bym mu lepiej przysolił! Co z nim zrobić? Wzruszyłem ramionami. — Nic. Chcesz się nim zaopiekować? — Nie nadaję się na pielęgniarza, doktorze... — Chodźmy stąd — przynaglił Merton. — Prędzej, Eileen. Niebezpieczne miejsce: zły ogień i źli ludzie. — Muszę poczekać na Ludwika, dźwiga moje drobiazgi. — Drobiazgi? — zapytałem zaskoczony. Roześmiała się. — Co tak pana dziwi? Mam trochę drobiazgów, tam — wskazała poza siebie — i szkoda mi było zostawić je na pastwę ognia. Przyszedł Ludwik i pomagał pakować. O... właśnie on... Z dalszych jej słów wynikło, że ruszyła przodem, kierując się ku domkowi — dyrekcji. Uznała go za najlepsze dla siebie schronienie. Ludwik miał ją dogonić. Zmarudził jednak ładując do tobołu zbyt wiele przedmiotów — czego można było się domyślić obserwując, jak się zbliżał z bagażem na plecach. Oto dlaczego w pewnej chwili Eileen znalazła się sama wśród pustkowia gorejących zabudowań. — Ludwiku — powiedziałem, gdy podszedł obładowany ciężarem — nie wolno było zostawiać Eileen. A teraz szybko do domu Willburna. — Willburn tam jest? — zapytał Merton. — Jest, ale... — zająknąłem się nie widząc, jak powiadomić sekretarkę o tragicznej śmierci szefa. Wyręczył mnie Piotr. — Willbum nie żyje... Merton zmarszczył się tylko, ale Eileen krzyknęła: — Och! co się stało? Zastrzelili go? Odzyskałem głos: — Nie, stratowały go rozpędzone konie. Jego i Yeatsa. Bardzo teraz na pana liczymy, inżynierze — dodałem. — Pana pomoc będzie bezcenna. Idźcie już. Rozstaliśmy się. Oni ruszyli ku skłonom wzgórz, my — samym skrajem doliny. W tym miejscu jej środek gorzał już płomieniem, na szczęście dość niskim, ale fala gorąca raz po raz parzyła twarze. Nieco dalej dogorywały drewniane resztki baraków. Żar stał się tak intensywny, że zrezygnowaliśmy z marszu w tym kierunku. Magazyn z bronią dawno już musiał spłonąć, a Hardy na pewno nie czekał, aż pożar przetnie mu drogę odwrotu. Postanowiliśmy zawrócić. Nagle za naszymi plecami ozwał się gromowy pogłos, zwielokrotniony echem, a w sekundę później zapanowała cisza. — Co to? — zapytałem starając się przekrzyczeć nie istniejący już hałas. Wypadło to bardzo zabawnie. — Zatkało się... — stwierdził Carr. — Co się zatkało? — Szyb. Niekiedy się zdarza. Wybuch powoduje wstrząsy, które zawalają otwór, i to tak dokładnie i mocno, że ciśnienie ropy zostaje zrównoważone. — A jeśli nie? — zapytałem zaciekawiony. — Ano, wówczas próbuje się dokonać takich wstrząsów sztucznie, przy pomocy materiałów wybuchowych. Czasem się udaje, czasem nie. Szyb potrafi wówczas płonąć miesiącami, ale w końcu wpuszczone w otwór rury stopią się, ziemia i kamienie obsuną i tak się kończy fajerwerk. No, ale myśmy mieli większe szczęście. Teraz już po kłopocie, doktorze. — Niezupełnie — odparłem wskazując na płomienie. — Pożar rozszerza się. Lękam się, Piotrze, aby nie przekroczył granic doliny. Widziałem już prerię w ogniu. Ja również. Czy płomień się rozszerzy, czy nie... zobaczymy. Na dobrą sprawę przydałby się deszcz. I wcale nie zdziwiłbym się, gdyby nagle lunęło. Słyszałem, że podpalanie kaktusowego pola, dzięki ogrzaniu powietrza, ściąga wodę na ziemię. Ten palący się szyb narobił więcej żaru niż sto pól kaktusowych, a do tego od rana chmury na niebie. Doktorze, chyba naprawdę już pada... Zadarłem głowę i poczułem na twarzy wilgoć kilku drobniutkich kropelek. Zanim dotarliśmy do domku dyrekcji, deszcz zgęstniał, a gdy wkroczyliśmy pod dach, otworzyły się upusty niebieskie i lunął na ziemię prawdziwy potop. W ciągu kilku sekund środek doliny przeistoczył się w górską rzekę. Drobne strumyki rwały zboczami wzgórz, niosąc kępy wymytych traw, warstwę tłustych sadzy po spalonej ropie i osmolone szczątki nie dopalonych budowli. Tak trwało dobre pół godziny. Przez ten czas cała nasza grupka zebrana pod dachem (Eileen, Merton, Ludwik, dwaj strażnicy oraz Piotr i ja) tkwiła przy oknach, a gdy deszcz ustał, wiatr rozegnał resztki chmur i błysnęło słońce, wraz z Merto-nem wybiegliśmy na dwór. Nigdzie ani śladu płomieni. Człapiąc po błocie zapuściliśmy się aż poza granice dawnych szybów, po których teraz pozostały tylko rumowiska. Na placach wierceń piętrzyły się resztki pogiętych, przepalonych metalowych części wież i stosy zamienionego w czarną maź popiołu. Tak oto w Dolinie Złej Wody przestały istnieć naftowe szyby, a Willburn zginął tragicznie. Pomyślny zbieg okoliczności pozwolił nam, znacznie łatwiej, niż przypuszczaliśmy, osiągnąć wyznaczony cel: zlikwidować groźne ognisko niepokoju w Oklahomie i zapewnić prawu zwycięstwo nad grabieżcami cudzej ziemi. * * * Przez dwa następne dni upadałem — jak to się mówi — na nos! Ze zmęczenia. Pięciu osobom musiałem udzielić natychmiastowej pomocy lekarskiej i czuwać nad ich stanem zdrowia. Czterech robotników zostało poparzonych, na szczęście lekko, ale są to przecież bardzo bolesne obrażenia ciała. Piąty — dostał kulę w ramię. Czy był to wypadek spowodowany nieostrożnością podczas ucieczki przed ogniem, czy też strzał został zamierzony — nigdy się o tym nie dowiedziałem. W opiece nad pacjentami bardzo mi pomógł Piotr Carr. Ale na tym nie kończyła się moja rola. Musiałem — wespół z Karolem, Hardym, Mertonem i Piotrem — wziąć udział w dokładnym obejrzeniu obozu, a raczej tego, co jeszcze zostało po pożarze. Dla ponad setki koczujących tu osób konsekwencje kataklizmu okazały się mniej groźne, niż można było przypuszczać. Sporo słów uznania należy się inżynierowi Mertonowi. Dopiero teraz dowiedziałem się, ile wysiłku poświęcił, by nie dopuścić do ofiar. W panice, jaka powstała po wybuchu i zapaleniu się ropy, zdołał skupić wokół siebie sporą gromadę przerażonych, zdezorientowanych ludzi i wyprowadzić ich poza zasięg ognia. Potem sam wrócił. Spotkaliśmy go w chwili, gdy oswobodził Eileen z rąk napastnika. Czy to był zbieg okoliczności? Nie sądzę... Inżynier okazał się nieoceniony i później. P6 śmierci Willburna objął kierownictwo ekspedycji. Przy jego energicznej pomocy na nowo zgromadziliśmy ludzi w dolinie i zapewnili im jaki taki nocleg oraz wyżywienie