Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Cisza zapanowała w kabinie. Za uchylonym oknem pracowały dźwigi. Szedł wyładunek drugiej ładowni i załadunek trzeciej. Unosy skrzypiały, ludzie pokrzykiwali przy workach z chemikaliami dla Dakaru. Cichoń poruszył się w fotelu. – Opyliliśmy trochę towaru. Wie pan, parę kartonów „prastarej” i ręczniki frote. Było tego pół pickupa. I po co panu wiedzieć takie rzeczy? Nasze było, nie statkowe. Szef nadal przyglądał się podwładnemu. – Kto był w tej paczce? – zapytał. Cichoń milczał. – Kto należał do kontrabandy?! – powtórzył pytanie Mikołaj Sowa. – No, tego to już panu nie powiem. Taka jest zasada, wie pan o tym, no nie? Kapitan zamyślił się. Jeżeli faktycznie Cichoń bawił się w jakieś tuzinkowe przemyty, to tylko w tym przypadku, jeśli przedtem nie zwinąłby grubszej forsy od Yaxy Daxy w Casablance. Nie tylko on zresztą, każdy, kto tu kombinował na „prastarej” i ręcznikach frote, powinien być poza podejrzeniami. Tyle, że ów tuzinkowy towar na Las Palmas przygotowany był pewnie wcześniej i ten, kto uczestniczył w takiej zabawie, nie mógł się nagle wycofać, mimo że głupie kilkadziesiąt dolarów już go nie urządzało. Cichoń nie wytrzymał zbyt długiego milczenia. – Powiedziałem panu prawdę, ale w cztery oczy, prywatnie... Oficjalnie tego nie potwierdzę. Taki przemyt to się wyśmiać, nic więcej. A będą dokuczać, po co mi to. Powiedziałem wszystko, więcej nie powiem. – No, to może pan iść, panie Cichoń – powiedział Sowa spokojnie. Dowódca „Pasata” pozostał sam. Podejrzenia, że Cichoń jest zamieszany w sprawę z Casablanki, raczej ugruntowały się w jego przekonaniu. Rozważania te przerwało pukanie. Otworzyły się drzwi i do salonu wszedł lekarz. – Przepraszam, już pan nie śpi, kapitanie? – No, jak drugi? Co z nim? – zapytał szef bazy powstając z fotela. – Nie tak źle, noga tylko skręcona, za to złamane dwa żebra. – On też gdzieś walczył? – Nie wiadomo, coś ukrywa, miał przygodę mniej przyjemna niż tylko z dziwką w łóżku. Koniecznie chce wracać na statek, o pozostawieniu go w szpitalu nie może być mowy. Kapitan zamyślił się. – Czy pan. wie, jaka jest sytuacja na statku? – zapytał lekarza po chwili milczenia. – Jeżeli chodzi o stan zdrowia załogi... – O zagrożenie, nie o stan zdrowia chodzi. – Pozwoli pan, że ja będę interesował się zdrowiem załogi, nie czym innym. W salonie znowu zapanowało milczenie, lekarz zapalił papierosa, zaciągnął się, kapitan wykrzywił twarz, nie znosił dymu. – Gdyby tego człowieka wsadzić na pierwszy spotkany po drodze, wracający do kraju statek, wyszedłby z tego żywy. Za naszą granicę nie sięgają łapy tutejszych gangów. Ja muszę wiedzieć kto to jest, inaczej ani się obejrzymy, jak nam zamordują drugiego człowieka. – Nie przesadza pan? – zapytał spokojnie lekarz, któremu te obawy nie udzielały się zbytnio. – Pan nic nie rozumie – mruknął kapitan. – Możliwe, nie znam się na tym, ale jeżeli ten człowiek zabrał łup, to go nie mogą po prostu zabić w mieście, bo nie odzyskają wówczas niczego. Argument był logiczny. Kapitan nie odpowiedział. Doktor palił papierosa, Mikołaj Sowa patrzył gdzieś w kąt. 17 – Wie pan co? – lekarz zwrócił się do szefa w sposób bardziej bezpośredni niż dotychczas. – To sprawa nie na nasze głowy, panie kapitanie, nie na nasz poziom. Gdyby zginęło ze statku sto par roboczych rękawic, dziesięć puszek farby albo koło ratunkowe z pokładu to rozumiem, ale tu idzie o śmierć dwóch ludzi, setki tysięcy dolarów, narkotyki, rabunki. Pan chce w to wchodzić, panie kapitanie? – Dziękuję, doktorze – mruknął kapitan wstając z miejsca. Z pokładu dochodziły głośniejsze stuknięcia, zamykano drugą ładownię. Statek gotowy był do wyjścia z portu w Las Palmas. 18 III. W DAKARZE SPOKÓJ Fala biegła od zachodu, była rześka jak wiatr, który zerwał się wieczorem. Kapitan siedział na wysokim fotelu w sterowni. Spory tankowiec szedł kontrkursem. Oficer wachtowy rozpoznawał przez lornetkę ze skrzydła mostku ten statek, aby zrobić odpowiedni zapis w dzienniku. Na pokładzie wszystko było w porządku. „Pasat” robiąc pełne osiemnaście węzłów zbliżał się do Dakaru. Gdy był już w zatoce, ludzie wybiegli na pokłady. Żar lał się z nieba, słoneczny blask raził w oczy. Z lewej burty ukazała się kamienista wyspa z zabudowaniami charakterystycznymi dla fortu. Dakar miał nie najlepszą opinię u marynarzy. Piękne miasto to nie wszystko. Port był obcy, nie miał atmosfery wielkiej przystani dla wszystkich. Dakar nie Las Palmas. Senegal nie Kanary, mówili ludzie, z pewnym żalem spoglądając na zbliżający się brzeg brunatnobrązowej ziemi. I oto wyspa Ille de Gorée na trawersie