Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Nie uda ci się łatwo... zwołać wojska. Wielcy panowie stali się bardzo bogaci za panowania... Henryka. – Marianna starała się sprostać jego atakowi, lecz traciła cenny oddech na rozmowę. – Pojedź... w głąb kraju, Wenthayen, a zobaczysz, że mam rację. To była sprytna sztuczka. Sprytniejsza niż się spodziewał. Czyżby chciała tymi bzdurami podkopać jego wiarę w siebie? Nie uda jej się. Lecz Marianna wymagała bliższej uwagi, podobnie jak ci idioci, tam na zewnątrz. Wrzeszczeli teraz tak głośno, że z trudem słuchał Marianny. Chcąc ją zwyciężyć, rzekł: – Zapomnę o twoim szaleństwie, jeżeli dojdziesz ze mną do porozumienia na temat tego, kto zajmie się dzieckiem. Uśmiechnęła się jego uśmiechem. – Jeśli mamy dojść do porozumienia to po co walczymy? – Właśnie, po co? – spytała zapomniana Cecylia. Zniecierpliwiony Wenthayen warknął: – Cecylio! Wynoś się stąd! – Widział ją kątem oka. Stała na ławie przy drzwiach z lśniącymi dumą i podnieceniem oczami. – Precz! – krzyknął. – Precz, precz, precz! – Ależ, Wenthayen... Rany boskie, jakże nienawidził jęczących kobiet! – Precz! – ryknął dziko, wywijając szablą. – Wynoś się stąd! Cecylia zaczęła głośno szlochać, co psa za drzwiami doprowadziło do szaleństwa. Hałas na zewnątrz narastał i Wenthayen zaklął. Lecz Marianna wykorzystała jego roztargnienie. Była zbyt przejęta tym, co działo się na dziedzińcu. Odstawiła szablę pod ścianę i wychyliła się przez okno. – Opuścili most zwodzony i na dziedziniec wjeżdża wielki oddział rycerzy. – Ach, ci idioci! Wenthayen rzucił się ku niej i spróbował odepchnąć na bok, lecz Marianna obroniła swoje stanowisko. – Na honor, Wenthayen, jeden rycerz bije twoich najemników. On... Marianna odstąpiła od okna. Chwyciła się za serce. Czknęła, jakby się zadławiła, i Wenthayen rąbnął ją z całej siły w plecy, a potem prędko zajął jej miejsce przy oknie. Od razu poznał, że go oszukuje. Na dziedziniec nie wjeżdżał żaden oddział, lecz most zwodzony chwiał się w powietrzu, jakby ktoś starał się go opuścić. A jednak nie skłamała na temat samotnego jeźdźca. Miał na sobie tylko skórzaną zbroję i osłaniał się tarczą, lecz był to rycerz, i to jeden z najlepszych. W jednej ręce trzymał miecz i z rozmachem odganiał najemników. Umiejętnie kierowany koń również stanowił oręż: siał zniszczenie zębami i kopytami. – Kto to jest? – spytał nie zwracając się do nikogo w szczególności. – Wenthayen... – odezwała się drżącym głosem Cecylia. – Wyjdź stąd, Cecylio – rozkazał Wenthayen. Do samotnego rycerza dołączył się inny jeździec, lecz omijając walczących pogalopował w stronę dworu. Wenthayen znów spojrzał na rycerza. – Czy ja go znam? – męczył się Wenthayen. – Wenthayen – jeszcze raz odezwała się Cecylia. Odwrócił się spąsowiały i warknął: – Najechano mnie, ty głupia... Zamarł. Jego córka, ta suka, jego córka, trzymała w ręku świadectwo ślubu i wpychała je pod rozpalone niebieskawe węgle. – Nie! – wrzasnął i runął na nią. Marianna rozwarła szeroko oczy i z pogardą cisnęła bezcenny pergamin w ogień. – Nie! – krzyknął jeszcze raz Wenthayen i chwycił ją za włosy w chwili, gdy Cecylia otworzyła drzwi. Oszalała z niepokoju o swego pana Honey podbiegła ku niemu i skoczyła, odtrącając go na bok i osłabiając jego uchwyt. Marianna upadła do tyłu, a potem rzuciła się do przodu i znów zagrzebała pergamin pod węglami. Wenthayen odrzucił psa na ścianę kopniakiem, odepchnął Mariannę i wsunął rękę w płomienie. Za późno. Żarłoczny ogień strawił pergamin. Wypisane na nim słowa pociemniały, zadymiły i rozsypały się w popiół. Pergamin zniknął. – Zniknął. Zniknął. Zniknął. Zniknął. A mógł posiadać całą Anglię. Szlachta kłaniałaby mu się w pas. Chłopi czołgaliby się. Byłby bogaty i silny. Ach, jaki potężny. Jeszcze raz spojrzał w płomienie, wypatrując tego, co zniknęło. Zniknęło bez śladu. – Zniknął. Zniknął. Zniknął. Zniknął. – Wenthayen zaśpiewał bijąc się pięścią po udzie, jakby mu to miało przynieść ulgę. Lecz nic nie mogło mu przynieść ulgi. Nic, prócz zniszczenia Marianny. Widoku jej pozbawionego życia ciała – roztrzaskanego na kamiennej posadzce u stóp wieży. Marianna usłyszała płacz. Płacz Lionela. Słyszała go. Chciała do niego podejść, lecz pociemniało jej w oczach i nie mogła wstać. Tak bardzo bolała ją ręka. I głowa. Musi wstać z podłogi i uciekać. Musi wstać i ratować Lionela. Lecz nie mogła poruszyć nogami. Musi. Musi. Prędko, zanim Wenthayen ruszy za nimi. Zanim... – Marianno... To Wenthayen. To jej ojciec. Myślała, że chce ją zabić, lecz on nigdy nie zwrócił się do niej równie łagodnym tonem