Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Kobieta i złoto... John Silver wystąpił z drabiny na rufę i przytrajdał się w naszą stronę. - Za pozwoleniem, panie kapitanie Murray! - przerwał swym miłym głosem wrzaski Flinta. - Moje uszanowanie waszmości, panie Ormerod, i wam również, panie Corlaer. Dość to dawne czasy, mości panowie, gdyśmy się z sobą widzieli... prawda? Spodziewam się, że waszmość raczy darować mi moją śmiałość, panie kapitanie Murray, ale muszę powiedzieć słóweczko kapitanowi Flintowi... narada forkasztelu. Dziadek znów zażył tabaki. - Ach, tak - zauważył sucho. - Przypominam sobie, że na "Koniu Morskim" wszyscy muszą brać udział w wiecu forkasztelu. Tuszę, że zdołacie wlać odrobinę oleju w głowę swego kapitana. Jemu tego potrzeba, Silverze. Flint zawrzał gniewem, lecz zanim zdołał coś odpowiedzieć, już Silver go w tym uprzedził: - Dzięki waszmości. A teraz proszę mi pozwolić, bym pogadał nieco na osobności z kapitanem Flintem, a może uda się nam znaleźć jakiś sposób rozwikłania tej gmatwaniny. - Uczyńcie, jak się wam podoba - odrzekł dziadek ruszywszy ramionami. Silver zasalutował, a szeroka twarz rozjaśniła mu się, jak gdyby spłynęła nań niebywała łaskawość. - Uprzejmie dziękuję waszmości. I wsunął swobodną rękę pod łokieć Flinta, a mnie aż dziwną wydała się łatwość, z jaką zdołał nagiąć kapitana do swej woli. Ponieważ byłem przyzwyczajony do samowładnej karności wprowadzonej przez Murraya, przeto nie od razu zdołałem oswoić się znowu z poufałym i beztroskim nastrojem załogi "Konia Morskiego", gdzie pierwszy z brzega mógł się stać dowódcą, jeżeli tylko umiał porwać za sobą większość drużyny, by dobywała kordelasów w jego sprawie. Flint posłusznie poszedł za swym kwatermistrzem na sztymbort rufy; tam przywarli do siebie głowami i gwarzyli z jaki kwadrans. Najpierw Silver coś tam wyłuszczał, a Flint opierał się jego dowodzeniom. - Silver nie tak łatwo zezwoli, by czterysta tysięcy funtów miało mu się wymknąć z rąk - odezwałem się. - A kto wie, mosze on nawet mówi, by nie darować ośmiuset tysięcy - zauważył Piotr. - Ja, takie jest moje pszypuszczenie. Murray kiwnął nieznacznie głową. - Zdaje się, że raczej masz słuszność, niż się mylisz, przyjacielu Piotrze. Z całej załogi "Konia Morskiego" on ma najwięcej sprytu i przemyślności. Łepak co się zowie! Pułkownik O'Donnell, trzymając Moirę pod ramię, podszedł ku nam z najdalszego krańca rufy. - Czy natarłeś uszu temu łotrowi, Murrayu? - zagadnął. - Dalibóg, nie przypuszczałem, że możesz ścierpieć takie zuchwalstwo na własnym swoim okręcie. - Nie lubię się kłócić, jeżeli nie mam w tym upatrzonego celu - odparł dziadek. - Nie należy nigdy grozić, chyba że jesteśmy do tego zmuszeni, chevalier, potem zaś należy uderzać niezawodnym ciosem: - Bajania! - jął zrzędzić Irlandczyk. - Teraz trzeba by coś przedsięwziąć. Moira uwolniła się spod ramienia ojca i stanęła pomiędzy mną a Piotrem. - Jeżeliby miało przyjść ponownie do walki - odezwała się - chciałabym mieć pistolet i kordelas i wziąć udział w potyczce. Nie chcę stać bezczynnie i bezbronnie, jak to było na "Najświętszej Trójcy", bo doprawdy, jeżeli już mam żeglować z korsarzami, to wolę kapitana Murraya niż tamtego w czerwonym kubraku. W jej słowach i postawie było tyle rycerskości, że nawet Piotr się roześmiał. - Wezmę ja panią kiedy ze sobą do cikiej puszczy, kcie bęciemy stszelali do niećfieci i skalpowali Indian - obiecał jej. Dziewczyna klasnęła w dłonie. - I owszem, panie Piotrze! - zawołała. - Pewno, że wolę bić się z Indianami niż z tłuszczą korsarską. Ale spójrz no aść, panie Bob! Tam na drabinie bakbortu stoi ów rudowłosy chłopak i daje panu jakoweś znaki. Płomienna, rozczochrana czupryna Darby'ego Mc Grawa wystawała na tyle nad poziom pokładu, iż można było dostrzec jego oczy i rękę, którą tajemniczo machał w moją stronę. - Chodź no tu do mnie, Darby! - zawołałem nań. Lecz on potrząsnął silnie głową i ja sam musiałem podążyć ku niemu. - Co ci dolega? - zagadnąłem. - Bieda, paniczu, bieda, jakiej świat nie widział - odrzekł mi akcentując z irlandzka