Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Mości panowie - spytał - a ładownice wam nie zamokły? - Suche, mości książę! - odpowiedział Skrzetuski. - To dobrze! zsiąść mi z koni, ruszyć przez wodę ku onym beluardom, podsypać je prochem i zapalić. A cicho mi iść! Pan starosta krasnostawski pójdzie z wami. - Według rozkazu! - odpowiedział Skrzetuski. Wtem książę dojrzał mokrego pana Zagłobę. - Waść się prosiłeś na wycieczkę - ruszajże teraz! - rzekł. - Masz, diable kubrak! - mruknął pan Zagłoba. - Tego jeszcze brakowało! W pół godziny potem dwa oddziały rycerzy po dwieście pięćdziesiąt ludzi, brodząc po pas w wodzie, biegły z szablami w ręku ku owym straszliwym "hulaj-horodynom" kozackim, stojącym o pół staja od okopu. Jeden oddział wiódł "lew nad lwy", pan starosta krasnostawski, Marek Sobieski, który ani chciał słyszeć o pozostaniu w okopie, drugi - Skrzetuski. Czeladź niosła za rycerzami maźnice ze smołą, suche pochodnie i prochy, a oni szli cicho jak wilcy skradający się ciemną nocą ku owczarni. Mały rycerz przyłączył się na ochotnika do Skrzetuskiego, bo kochał pan Michał takie wyprawy nad życie - dreptał więc teraz po wodzie mając radość w sercu, a szablę w dłoni; obok postępował pan Podbipięta z gołym Zerwikapturem, widny między wszystkimi, bo o dwie głowy od najwyższych wyższy; a między nimi nadążał sapiąc pan Zagłoba i mruczał z nieukontentowaniem, przedrzeźniając słowa książęce: - "Chciało ci się wycieczki - ruszaj teraz!" Dobrze! Psu by się nie chciało iść na wesele przez taką wodę. Jeżelim doradzał wycieczkę w taki czas, to niech nigdy w życiu nic prócz wody nie piję! Ja nie kaczka, a mój brzuch nie czółno. Zawsze miałem abominację do wody, a cóż dopiero do takiej, w której chłopska padlina moknie... - Cicho waść! - rzekł pan Michał. - Waść sam cicho! Nie większyś od kiełbia i umiesz pływać, to ci łatwo. Powiem nawet, że niewdzięcznie to ze strony księcia, żeby mi jeszcze po zabiciu Burłaja nie dać spokoju. Dość już Zagłoba zrobił, niech jeno każdy tyle zrobi, a Zagłobie dajcie spokój, bo pięknie będziecie wyglądali, jak go nie stanie! Na Boga! jeżeli wpadnę w jaką dziurę, wyciągnijcieże mnie, waćpanowie za uszy, bo się zaraz zaleję. - Cicho waść! - rzekł Skrzetuski. - Kozacy tam siedzą, w tych ziemnych zakrywkach, jeszcze cię usłyszą. - Gdzie? co waćpan gadasz? - A tam, w onych kopcach pod darnią. - Tego jeszcze brakowało! Niechże to jasne pioruny zatrzasną! Resztę słów stłumił pan Michał położywszy Zagłobie dłoń na ustach, bo zakrywki były już ledwie o pięćdziesiąt kroków odległe. Szli wprawdzie cicho rycerze, ale woda chlupotała im pod nogami; szczęściem deszcz znowu zaczął padać i szum jego głuszył stąpania. Straży przy zakrywkach nie było. Któż bowiem spodziewałby się wycieczki po szturmie i po takiej burzy, która jakby jeziorem rozdzieliła walczących. Pan Michał z panem Longinem skoczyli naprzód i pierwsi doszli do kopca. Mały rycerz puścił szablę na sznurek, złożył dłonie do ust i począł wołać: - Hej, ludy! - A szczo? - ozwały się ze środka głosy mołojców, widocznie przekonanych, że to ktoś od taborów kozackich przychodzi. - Sława Bohu! - odrzekł Wołodyjowski - a puśćcie no! - A to nie wiesz, jak wejść? - Wiem już! - odrzekł Wołodyjowski i zmacawszy wejście skoczył do środka. Pan Longinus z kilku innymi runął za nim. W tej chwili wnętrze pokrywki zabrzmiało przeraźliwym wyciem ludzkim - jednocześnie rycerstwo wydawszy okrzyk rzuciło się ku innym kopcom. W ciemności rozległy się jęki, szczęk żelaza, gdzieniegdzie przebiegały jakieś ciemne postacie, inne padały na ziemię, czasem huknął wystrzał - ale wszystko razem nie trwało dłużej jak kwadrans. Mołojcy, zaskoczeni po największej części w śnie głębokim, nie bronili się nawet - i wygnieciono ich wszystkich, zanim zdołali za broń chwycić. - Do hulaj-grodów! do hulaj-grodów! - rozległ się głos starosty krasnostawskiego. Rycerstwo rzuciło się ku wieżom. - Palić od środka, bo z wierzchu mokre! - zagrzmiał Skrzetuski. Ale rozkaz niełatwy był do wykonania. W wieżach budowanych z bierwion sosnowych nie było ani drzwi ani żadnego otworu. Strzelcy kozaccy wchodzili na nie po drabinach, działa zaś, ponieważ mogły się mieścić tylko mniejsze, wciągano na powrozach. Rycerze biegali więc czas jakiś naokoło, próżno siekąc szablami belki lub szarpiąc rękoma za węgły. Na szczęście czeladź miała siekiery; poczęto rąbać. Starosta krasnostawski kazał też podkładać puszki z prochem umyślnie na ten cel przygotowane. Pozapalano maźnice ze smołą, jak również pochodnie - i płomień począł lizać mokre, lecz przesiąknięte żywicą bierwiona. Zanim jednakże zajęły się bierwiona, zanim prochy wybuchły, pan Longinus schylił się i podniósł ogromny głaz wydobyty z ziemi przez Kozaków