Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Arkusz kar- tonu pokryty gęsto pismem i rysunkami, oblepiony różnobarwną ramką w stylu łowickich pasiaków. Marek patrzył i oczom nie wierzył. Szkolna gazetka ścienna! Podczas wykańczania rozlał się na nią tusz i wtedy zro- biono drugą, a nieudaną zostawiono w internacie. Marek sam w dniu wy- jazdu przyniósł ją i dał kucharzowi do zapakowania żywności. Tak! Pa- pier nasiąkł tłuszczem o zapachu wędzonego mięsiwa, ułożył się w obły, kulisty kształt i chociaż go miejscami poszarpano, nie pozostawiał Mar- kowi żadnych wątpliwości. Chłopak rozejrzał się. Trawa jeszcze ciągle wilgotna od rosy zachowała wyraźny, szeroki ślad. "Jakby ktoś jechał na zadku. To dopiero! -dziwił się Marek. O, cwa- na bestia, ten złodziej. Stary wyga. Szedł i zacierał ślady. Ale dlaczego w takim razie rzucił papier? Chyba po prostu zgubił. Innego wytłumaczenia nie ma. Co robić? Od czego zacząć? Od zawiadomienia drużynowego i chłopców, naturalnie". Wyskoczył na pagórek, przyłożył ręce do ust, zawołał: - Hę - o - hej! Znalazłem ślady! Hej, tu do mnie, Czarne Stopy!! NaRa-do-sto-wą!! Wiatr wtłoczył mu głos do gardła, nie pozwalał skończyć zdania, dła- wił. Okazało się, że tylko z obozu wszystkie głosy lecą daleko z wiatrem, ale w obozie nikt nie słyszał Marka, choć powtarzał jeszcze kilka ra- zy: - Hę - o - hej!! Znalazłem ślady! Potem umilkł nagle. Huknął się pięścią w głowę. "Zwariowałem. Oni mnie tam nie słyszą, za to złodziej ucieknie, jeżeli się tu gdzieś ukrywa. Weźmie nogi za pas i tyle. Miałem się za mądrzej- szego". Zostawił bryły marmurowe i ruszył jak najszybciej po szerokim śladzie, wiodącym zakosem przez garb Radostowej. Początkowo w górę i na prawo, potem nagle zbocze zaczęło opadać ku wsi. "Ładny gips - myślał Marek i serce biło mu niespokojnie. - Trzeba było jednak wrócić do drużynowego. Sam tu niczego nie zwojuję. Co ja powiem złodziejowi, jeżeli go nawet znajdę? Chciałbym się tylko upew- nić, dokąd ślad prowadzi. Sprawdzić, gdzie ten facet mieszka". Położył się na ziemi. Pełzał szybko i wprawnie. Prawa, lewa, prawa, lewa. Śliskie, pochyłe zbocze ułatwiło mu sprawę. Jechał w dół. Gnała go ciekawość. Rozumiał, że powinien już wrócić i złożyć raport w obozie. Tłumaczył się jednak przed sobą i dawał sobie pozwolenie jeszcze na dwa, trzy metry czołgania. Nagle kilka krzaków. Ukazały się niespodziewanie za fałdą zbocza. Pomiędzy krzakami stara szopa z na wpół rozwalonym dachem. Wrota skręcone wisiały na jednym, ostatnim, górnym zawiasie. Podpierał je drąg zarośnięty mchem. Marek przycupnął za drzewem. Serce biło mu mocno, głośno, szybko. Czuł je w gardle. Dławiło. Kto tu mieszka? Czyj szeroki ślad odciśnięty na wilgotnej trawie prowadzi aż do progu? Najo- strożniej dwa, trzy ruchy. Za szopę. Od tyłu. Tam obluzowana deska tworzy obszerną szparę. Wiatr ostro dmucha w twarz, nikt nie usłyszy bezszelestnych ruchów. Zajrzał i o mało nie krzyknął. Patrzył, oczom nie wierzył. "Więc to tak? A w obozie są już tacy, którzy podejrzewają, że ja i Felek zjedliśmy serdelki... Co mam robić dalej? Wejść czy wrócić?" - myślał w podnieceniu. Opanował się wreszcie. Umknął w krzaki. Wczołgał się do kotliny za uskokiem wzgórza. Teraz pędem! Jak najszybciej do obozu. Zawiadomić wszystkich, spro- wadzić tu! Biegiem! Biegiem! Opowiedzieć to drużynowemu. Tajemnica Marek biegł szybko, dużymi susami przeskakiwał bryły marmuru. Nie miał zamiaru zatrzymywać się przy nich, by nie tracić czasu. W pewnej chwili wrócił jednak parę kroków. Obejrzał jeszcze raz gazetkę ścienną, powiewającą na trawie, złożył ją starannie i schował za bluzę munduru. Wtedy spostrzegł dwa serdelki zgubione widocznie razem z opakowa- niem. Podniósł je, pokiwał głową. "Taki przebiegły złodziej, a jednak zostawił ślad, pozwolił się złapać. Doskonale. Będę mógł pokazać druho- wi, co znalazłem". Ukrył serdelki w kieszeni, wyprostował się. Był dumny z siebie. Czuł pewne zadowolenie. Wprawdzie zdarzyło się to na pewno podczas "czar- nej" warty, ale teraz się wyjaśni. Podniecony zbierał okazy marmuru. Nie mógł sobie odmówić tej ma- łej nagrody za powodzenie jednoosobowej ekspedycji. Obładowany jak dromader pomknął zboczem w dół kierując się na maszt obozu. Był już blisko, gdy spostrzegł, że wyszedł w miejscu, gdzie Radostowa urywa się stromą, wysoką na kilkanaście metrów ścianą piaskową. Ryzykować, czy omijać? W tej chwili usłyszał ostry dźwięk haczyka bijącego w pokrywę i znajomy głos kucharza: - Obiaaaaaad! - Spóźniłem się - szepnął - ale nie wracam z pustymi rękami. Po- mijając marmur, wytropiłem złodzieja. Felkowi uszy spalą się z emocji. Zaczął się zsuwać. Piasek ustępował mu spod nóg. Marek jechał więc razem z grubymi zwałami. Nie było się gdzie zaczepić! Usiłował chwycić stwardniałe występy gruntu, rozkruszały mu się jednak w palcach. Poje- dyncze trawki trzymały się słabo swojego podłoża. Ratował się nogami, wpierał je w piach i tak jechał hamując ciągle. Gubił kamienie, które niósł w rękach. Padały w piasek, ale zsuwały się także stopniowo, jakby szły z nim na wyścigi. Jeden trafił go w plecy, inny w nogę. Reszta chlupo- tała już z rozpędu do Lubrzanki, gdzie Marek wylądował za nimi