Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

– Nigdy już nie będzie tak jak dawniej, i myślałem, że ty to już zrozumiesz i oburzysz się po raz drugi. – Ale dlaczego, Stefan? Dlaczego wtedy... a teraz... – Wtedy, to już nieważne. Teraz... Widzisz, nie można dwunastu lat życia spakować do walizki ani wyjąć z kieszeni i położyć na stole. I Jacek. – A czemuś taki filozof nie był przedtem? Dobrodzieju? – Byłem taki filozof. Tylko myślałem, że jestem mocny. Ano nie. I sądziłem, że pojęłaś tę moją cechę i będziesz uważała, że teraz robię jeszcze gorzej. Że już wolałabyś, żebym był konsekwentny. Usprawiedliwiam się przed tobą, smarkaczu, bo się czuję za ciebie moralnie odpowiedzialny. Chcę, żebyś wszystko zrozumiała, skoro nie ma osobnych klatek dla podlot- ków – choć bardzo by się przydały – i podfruwajki muszą żyć w naszym skomplikowanym świecie, stykać się z tym i owym i błędnie to sobie interpretować. No więc czuję się za ciebie odpowiedzialny, zupełnie tak jak za Jacka Balwika. A wiesz dlaczego? – Rada bym wiedzieć. – Tego nigdy dobrze wiedziała nie będziesz, bo miałaś szczęście urodzić się w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym trzecim. – Tak, tak, i nic z tego nie rozumiem, możesz nie kończyć, w kolejce po mięso umoralnią mnie tak samo. To chyba nie moja wina? I mam całe buty, a wy chodziliście boso, i szkołę mam bezpłatną, i nie pod górkę, i jeść mi się nie chce, a tylko mara wymagania, i nie doce- niani warunków, jakie mi stworzyliście własną krwią, odwal się, wiem, że mam dobre warun- ki, i dla twojej przyjemności w podartych butach nigdzie uczęszczać nie zamierzam. – No, słucham, słucham. Teraz powinnaś powiedzieć, że się na świat nie prosiłaś, tylko że wtedy tak cię huknę w głowę, że klepek będziesz szukać do końca świata. Powiedziałem ci sam. W głowie masz mieć wszystko rozkudłane, ale myśl, a nie wstawiaj mi takich banałów, bo mnie mdli i nie będę mógł zjeść omletu z pieczarkami. Jak dotąd jeszcze słowo o butach nie padło. Ale padnie. – Domyślam się. – Ale nie o twoich. – To też wiem, biedny Stefanku w drewniaczkach. I o zeszyciku, co to był z jednej strony do polskiego, a z drugiej do matematyki. A w środku? Do czego służył środek? – Ze środka wyrywałem kartki, robiłem łódeczki i puszczałem w rynsztokach – powie- dział Stefan spokojnie, aż Ludkę przeszło mrowie ze strachu, że on ją naprawdę huknie. Włożyła szlafrok chcąc ukryć zmieszanie, bo jej się zrobiło całkiem głupio. Nie myślała tak, jak powiedziała, ale jego słowa, podobne do tylu słyszanych już słów, zapaliły w niej przekorę i bunt. Można w końcu zbłądzić, ale trzeba się zreflektować i do tego błędu przy- znać. – Przepraszam cię, Stefan. – No, no. W porządku – i ujął ją ręką za ramię – ja cię rozumiem. Ale uważaj, to, żeby zrozumieć ciebie, stanowi dla mnie pewnego rodzaju wysiłek, muszę wchodzić w inny cał- kiem odrębny świat. Więc i ty się może potrudź i chciej zrozumieć mnie. Nie rozmawiałem o tym z tobą wcześniej, bo czekałem, aż trochę dorośniesz. Dorosłaś już, do cholery, czy nie? – Dorosłam, proszę wytwornego pana. – Zacząłem, że nie zrozumiesz tego nigdy dobrze i tego nikt absolutnie od ciebie nie wy- maga, nikt nie chce cię niczym obarczać, ale musisz coś wiedzieć, żeby chociaż trochę zro- zumieć innych. – No dobrze już, dobrze. – Nasi rodzice są starzy i zmęczeni. – Tak, wiesz, ojciec faktycznie ostatnio... ale ja robię w domu, co mogę, choć mi się cza- sem nie chce. Za to ty im nie oszczędziłeś ostatnio wstrząsów. „Wnuczek!” Żebyś ty to sły- szał. – Bo to jest jedyna rzecz na świecie, której nie można zrobić dla rodziców. I nawet nie wolno. Tu każdy człowiek musi decydować absolutnie sam. No więc, do ciężkiego pioruna, zaczęłaś to swoje nędzne życie w jako tako uporządkowanym świecie. – Tego to bym nie powiedziała. – Huknę cię! Swoją drogą, nauczyciel to ostatni bohaterski zawód w tej epoce. Mieć ta- kich czterdzieści łbów, wściec się można! Kosmonauta to betka przy tym. – Wiesz, ja jestem cicha na ogół i niekłótliwa. Tylko mnie prowokujesz. Ja sobie myślę często coś wprost przeciwnie, ale dla świętego spokoju nie ogłaszam. – Zamknij swoje krostowate oblicze, bo w ten sposób do niczego nie dojdziemy. Każde twoje odezwanie wymaga albo fizycznego unieszkodliwienia cię, albo dłuższego wywodu. Bo na przykład teraz powinienem powiedzieć, że nie należy niczego nie ogłaszać dla świętego spokoju, ale nie powiem, bo zmierzam do czego innego. – Mam tylko dwie krostki na czole i jedną na policzku, więc sobie wypraszam obelgi. I zaraz je przypalę spirytusem salicylowym, i do jutra śladu. Już tak z piętnaście załatwiłam. – Ludziku... – Dobrze. Słowo. – Kiedy się miałaś urodzić, to mama się bardzo cieszyła. – Do pani Ziuty wyraziła się odwrotnie. – Na początku, głąbiu. Ale potem cieszyła się niesłychanie. Kiedy jednak już zaistniał ten godny ubolewania fakt, że się zjawiłaś na świecie, matka się rozpłakała i powiedziała: „No chociaż jednemu mojemu dziecku nie będzie zimno i nie będzie głodne”. – To znaczy, że nawet w tym radosnym momencie myślała o swoim ukochanym Stefan- ku. – Biedne, niekochane maleństwo, dziewczynka z zapałkami. Myślała o swoim ukocha- nym Stefanku i o swojej ukochanej Tereni, bo im nigdy nie mogła dać tego, co tobie. Ale w pewien sposób matka Stefankowi i Tereni dała więcej, choć to jej nie przyszło na myśl. Dała im niejedne pół metra kartofli, przyniesione na własnych plecach, w butach, do których zelówka była przywiązana konopnym sznurkiem, bo papierowy raz rozmiękł i matka zelówkę zgubiła po drodze. A potem matka tarła te kartofle odmrożonymi rękami przez całe długie godziny i sprzedawała z nich krochmal, żeby Stefankowi i Tereni kupić do reszty kartofli mleka czy sacharyny. – Kiedy tak było i co to jest sacharyna? – Kiedy Teresa się urodziła, a ojciec poszedł do obozu. Nie musisz wiedzieć, co to jest sacharyna. Takie pigułki bardziej słodkie niż cukier, a po których było gorzko, jakby się wy- piło pół litra wyciągu z piołunu