Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Pewnego dnia pan Rudecki złożył wizytę pani Elzonowskiej i panu Maciejowi. Podobał się bardzo. Umiał zachować odpowiednią powagę przy wielkiej grzeczności i pewnego rodzaju atencji. Był elegancki, obyty w wyższym towarzystwie i miał pewność siebie zupełnie w dobrym guście. Zrobił korzystne wrażenie. Pani Idalia znalazła go "jeszcze lepiej" niż przy pierwszym widzeniu w Warszawie i przyjmowała nadzwyczaj uprzejmie. Pan Maciej dojrzał w nim wiele sympatycznych stron, a trzeźwy, wesoły umysł obywatela podziałał na staruszka jak najlepiej. Pan Rudecki jeszcze się za kimś oglądał, lecz Waldemara nie było podczas tej wizyty. Ale pan Maciej, jakby odgadując myśli swego gościa, razem z panią Elzonowską zaprosił go na drugi dzień na obiad. - Będzie zebrane nasze kółko najbliższe i mój wnuk. Chciałbym, aby go pan poznał. Stefcię uradowało powodzenie ojca. Obiad nie zachwiał, przeciwnie - wzmocnił wrażenie. Oprócz miejscowych osób był Waldemar, księżna, panna Rita z bratem i nieodzowny Trestka. Pan Rudecki wyszedł z próby zwycięsko. Przy stole nie obniżył swej opinii żadnym szczegółem, nawet wobec argusowych oczek pani Idalii. Z Waldemarem przywitali się typowo, z niezupełnie ukrytym zaciekawieniem i wielką dozą wzajemnych grzeczności w dobrym stylu. Tylko pani Idalia zmarszczyła się na Waldemara za jego powitalny ukłon: z większym szacunkiem nie kłaniał się żadnemu ze starszych panów własnej sfery, a niektórym ze znacznie mniejszym. Pan Rudecki przez wszytkich był mile przyjęty, nawet Trestka, przekonany do Stefci, powitał go bez fanfaronady. Wykwintne towarzystwo i dobra rozmowa rozbudziły w panu Rudeckim światowca. Zaczynał lepiej pojmować córkę, zrozumiał, że ta sfera ma w sobie jakiś magnes, mimo woli pociągający natury estetyczne; że poza tym, co by się o nich dało powiedzieć, nęcą wzrok jak drogie kamienie. Z ordynatem pan Rudecki rozmawiał dużo o koniach, wyścigach, trochę o uniwersytetach w Bonn i w Halli, wreszcie o wystawie. Ordynat umiał kierować rozmową. Prowadzono ją ogólnie i z ożywieniem. Czasem okraszał ją dowcipem dobrego gatunku, czasem odrobiną ironii, mającej wyłączny styl. Niekiedy Trestka wyręczał ordynata w dowcipach, ale on miał humor inny, więc w klasyczny naastrój wplatał nieco burszowską nutę, która jednak nie psuła całości. Szlachcic_obywatel wśród magnatów nie raził, zyskiwał sobie ich sympatię i nie miał wyglądu intruza. Jego natomiast zaciekawiał najbardziej Waldemar. Młody ordynat imponował mu i przyciągał go zarazem. Rudecki był pod wrażeniem jego wielkopańskiej postaci, szlachetnej i ujmującej w obejściu. Ale przestraszał go ze względu na córkę. Lękał się o nią, bo towarzystwo świetnego magnata uważał za niebezpieczne dla Stefci. Czuł, że niemożliwym byłoby, aby dziewczyna pozostała obojętną, aby jej nie porwał dziwny urok otaczający ordynata. Sam łatwo zauważył skłonność Waldemara do Stefci, niby nieznaczną, ale dość silną, aby upoić ją czarem. Stary obywatel zastanowił się, przypomniał sobie rozmowę ze Stefcią w hotelu i teraz, widząc ją rozpromienioną jak nigdy, myślał z goryczą w duszy: - Ona już jest w upojeniu, już jest pod jego urokiem. Po czym straszna myśl przeszyła mu mózg, bo nagle przybladł i spojrzał na ordynata prawie z nienawiścią. Wzrok jego miał w sobie grozę. - Czy ty staniesz się niedolą jej życia? - pomyślał. XXX Na raut do hrabiego Mortęskiego ordynat przyjechał późno. Obaj z Brochwiczem namawiali panią Idalię, aby jechała również, lecz baronowa uparła się: była trochę niezdrowa. Księżna Franciszka chciała matkować pannom, ale i Stefcia odmówiła; zostały w hotelu. Waldemar, zły, wzruszał ramionami. Brochwicz machnął ręką i rzekł z komiczną miną: - Baby się rozkaprysiły. Jedźmy sami. W pałacu hrabiego, począwszy od przedsionka, zaczęto napastować ordynata. Wszedł do sali otoczony frakami panów, po czym znalazł się w barwnym tłumie strojów kobiecych. Bawił się bez zwykłego humoru, ale nie przestał być głównym pulsem zebrania. Książę Giersztorf rozpytywał ordynata o filantropijną działalność Towarzystwa. Prezes Mortęski zarzucał mu zbytnią krańcowość w przeprowadzaniu reform w Głębowiczach. - Pan sieje kulturę zbyt obficie - mówił stary hrabia, trzęsąc siwymi kłaczkami włosów. - Tego nigdy za wiele! - bronił się ordynat. - Zresztą niech Głębowicze będą rozsadnikiem idei kulturalnej na szerszy okrąg. Hrabia złościł się. Giersztorf pytał o programy dalszych działań. - Dlaczego pan Towarzystwa nie popycha silniej? Wy tu zaczynacie spać. Ordynat śmiał się ubawiony. - Ależ, książę! ja nie jestem premierem w instytucji. - A inicjatywa! inicjatywa?... - Daję ją. Mortęski pokiwał palcami. - Wybujała! wybujała!... za górna. - Nic to, panie prezesie, polecim! mamy siłę - drażnił się Waldemar. Hrabia i książę nie dawali spokoju ordynatowi, aż uwolnił go od nich Brochwicz