Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

W czasie pobytu Stedmana w Gujanie skazano na karę śmierci pewnego Murzyna nazwiskiem Neptun. Winowajca ukradł barana, ażeby dać go swej bogdance, i biały zarządca plantacji, mający chętkę na tę samą dziewczynę, postanowił Neptuna powiesić za kradzież. Nie doszło do tego, bo Neptun zastrzelił zarządcę, po czym władze kolonialne zasądziły szalonego niewolnika na przykładną karę śmierci z torturami. W obecności ludzi z plantacji skazańca przywiązano do krzyża, kat (zawsze czarny niewolnik) odciął mu mieczem lewe ramię, następnie sztabą żelazną połamał wszystkie kości i jako uśmierconego odwiązał od krzyża. Jednak Neptun odzyskał przytomność i zaczął głośno przeklinać swych białych sędziów. Opierając głowę na krzy- żu, zażądał od pomocników kata fajki do palenia, ale członkowie sądu nie pozwolili mu dać, a oprawcom kazali go skopać i opluć. Prosił, by odcięto mu głowę, bo chce umrzeć tylko jeden raz — a gdy puszczono to mimo uszu, nabrał sił i na złość sędziom zaczął śpiewać donośnym głosem różne piosenki. Przytomnie żegnał w nich swych przyjaciół, obecnych przy egzekucji, a kupca, który był mu winien pięć florenów, upomniał, by dłużnik pieniądze oddał jego dziewczynie. Następnie szczegółowo omawiał swój proces i logicznie wytykał błędy sędziów. W pewnej chwili spojrzał na słońce i poprosił przyjaciół, żeby już poszli, bo zbliża się ósma i stracą posiłek, jaki o tej godzinie otrzymywali. Miał nie tylko jasną głowę, ale i sarkastyczny humor. W pobliżu żołnierz jadł suchy chleb. Zauważył to Neptun i zapytał, dlaczego je suchy chleb. „Bom biedny!" odrzekł żołnierz. Na to Murzyn zaśmiał się i poradził mu, by wziął jego odcięte ramię, a będzie miał mięso do chleba. Skazaniec żył jeszcze trzy godziny. Mógł tak długo wytrzymać i kpić z sędziów — tłumaczył autor żywotność Murzyna —• bo ponosiła go wściekłość, duma, pogarda i koszmarna przyjemność na myśl, że wnet wymknie się z rąk prześladowców. Potomkowie takich czupurnych junaków otaczali mnie teraz w Georgetown. Znakomicie sobie zdawałem sprawę, że wielu z nich miało w sobie zaciętość i upór dawnych Neptunów. Podszczuwanie ich przeciw siłom postępu niewątpliwie mieszało szyki ludziom dobrej woli i hamowało naturalny rozwój wypadków — ale hamowało na jak długo? W czasie pobytu w Georgetown lubiłem pod wieczór wychodzie nad brzeg oceanu i odbywać spacery po wale przymorskim. Dął od Atlantyku przyjemnie chłodzący wiatr, a na zachodzie niebo sposobiło się do codziennego szaleństwa kolorów. Przychodził tam czasem Cheddi Jagan, mający niedaleko swój „czerwony dom", siadał na kwadrans na jednej z ławek obok innych ludzi, szukających odprężenia i spoglądał w dal. Był, jak zawsze, opanowany, łagodnie uśmiechnięty, pełen ludzkiej życzliwości do-świata. Witaliśmy się przyjaźnie i wymieniali serdeczne słowa. Lu- I biliśmy takie spotkania. Ja ściskałem dłoń nie tylko niezłomnego bojownika, lecz i dobrego człowieka, a on — widział we mnie przedstawiciela kraju, który darzył go szczerym uczuciem i podzielał jego wiarę w przyszłość. 24. Kilkoro Polaków Spotkania z Polakami, żyjącymi w odległych krajach, były zawsze głębokim przeżyciem. W Gujanie Brytyjskiej poznałem ich kilku, mieli swe siedziby w Georgetown, ale działalnością swą obejmowali cały kraj, i także część Atlantyku: dwóch z nich, Zakrzewski i Starzyński, posiadali kuter i łowili w morzu krewetki z dobrym powodzeniem. Ich wszystkich przywiódł tu los po wojnie. Chyba najwybitniejsze i poważne stanowisko zajmował lotnik Julian Pieniążek, były myśliwiec z dywizjonu 303 z czasów wojny, a obecnie stojący na czele pilotów w tutejszej państwowej linii lotniczej British Guiana Airways. W jego kulturalnym domu, w otoczeniu miłej angielsko-- polskiej rodziny, spędziłem niejedną serdeczną chwilę, a gdy kiedyś wracałem znad granicy Wenezueli do Georgetown, Pieniążek pilotował samolot i, żeby mi sprawić przyjemność, z bliska okrążył kilkakrotnie gujańskie cudo przyrody, gigantyczno-legendarny wodospad Kaieuteur na rzece Potaro. W czasie innego przelotu z zachodu do stolicy, z Ambaimatai, miałem tylko jednego współpasażera i okazało się, że to Polak, Józef Pieniak, przybyły tu przed kilku laty z Kanady. W diabły poszły fascynujące rzeki i puszcza, nad którymi przelatywaliśmy, nie miałem dla nich oka: tyle było do opowiadania sobie, a Pieniak ogromnie chciał wiedzieć, gdzie w Polsce leży Raciąż i jacy tam ludzie. Posiadał kopalnię diamentów nad górnym Mazaruni i miał w Georgetown śliczną, młodą żonę, Amerykankę ze Stanów, która przybyła po niego na lotnisko w Atkinson Eield i zawiozła nas swym sa- mochodem do miasta. Była to sobota, więc zaprosili mnie na wspólną kolację do restauracji hotelu Tower. A tam w przepełnionej sali zastałem oczywiście Jerzego Golasa z żoną i, co było nie oczywiste, w towarzystwie adwokata Grocholskiego, działacza polonijnego z Kanady, a mego dobrego znajomego z Winnipegu, z okresu mojego tam pobytu w 1945 roku. Grochołski przyleciał do Gujany na dziesięć dni. „Świat jest mały", „góra z górą" itd. Jerzy Golas był bezsprzecznie najbarwniejszą postacią, i to nie tylko wśród Polaków gujańskich. Uchodził tu za milionera i chyba słusznie. Urodził się w Jeleniu na Górnym Śląsku. Za młodu „urwis jak cholera", rozczytany w kryminałach i przygodach podróżniczych, pod koniec wojny, nie mając jeszcze dwudziestu lat, wyrwał się w świat. Za morze, do Kanady, a stąd na Alaskę, by zostać poszukiwaczem złota i podobnych skarbów