Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Witano się obojętnie, wymieniając słowa ułudnej grzeczności. Podczas gdy ciekawość tłumu zajmowała się docieczeniem cudzych myśli, a starzy dworzanie pół- szeptem udzielali sobie nowin politycznych, w odległym zakątku stał mężczyzna poważnego oblicza, na którego większość zgromadzonych z urągającym patrzyła lekceważeniem. Był to Kolumb, uważany ogólnie za marzyciela, i jako taki potępiany. Wszelako szyderstwa dworzan, zaczęły już ustawać pod wpływem niecierpliwości z powodu długiego oczekiwania, gdy nagle drzwi wchodowe otworzyły się z szybkością, zapowiadającą przybycie znakomitej osoby, i wszedł do sali don Luis de Bobadilla. — To synowiec powiernicy królewskiej, rzekł któryś z oczekujących. — Potomek jednej z pierwszych rodzin kastylijskich, dodał drugi, lecz można go w parze postawić z Kolumbem, bo ani wola opiekunów, ani życzenie królowej, ani wysokie urodzenie nie zdołały go powstrzymać od junackich przygód. - Byłby to jeden z najlepszych rycerzy hiszpańskich, odezwał się trzeci, gdyby roztropność jego odpowiadała odwadze. - To ten sam młody kawaler, co tak się odznaczył w wojnie przeciw Maurom, wtrącił jeden z wojskowych, to zwycięzca Alonza de Ojeda; dzielny z niego żołnierz, szkoda tylko, że gotów zawsze do awantur. Jak gdyby na usprawiedliwienie tych wyrazów, Luis, rzuciwszy wokoło pobieżne spojrzenie, zwrócił się wprost do Kolumba. Tłumione uśmiechy i wzruszenia ramionami wielu obecnych świadczyły, jak ogół uważał to zbliżenie. W tej chwili jednak skrzypnięcie drzwi gabinetu królowej zwróciło uwagę wszystkich, i zapomniano zarówno o żeglarzu, jak o młodym jego zwolenniku. - Witam cię, don Kolumbie, rzekł Luis z pełnym poszanowania ukłonem, od pierwszej rozmowy naszej myślałem tylko o tobie, i radbym dziś z serca nauczyć się czegoś więcej. Kolumb, jakkolwiek widocznie hołdem młodzieńczym ucieszony, nie mógł jednak w tym miejscu oddać się przyjemności, jakiej doznawał zawsze z wyłożenia komuś swych planów. — Przyzwany tu jestem, odpowiedział, przez arcybiskupa Grenady, który, jak się zdaje, ma polecenie rozstrzygnięcia mojej sprawy. Żyjemy w zaraniu wielkich wypadków, i nie daleki już dzień ich spełnienia. — Na św. Piotra! wierzę ci, senior, lecz oczy twoje nie prędzej od moich ujrzą nowo odkryte kraje. — Trzymam cię za słowo i zapewniam, że wielkie czyny twych przodków pójdą w niepamięć przed sławą jako się okryjesz. — Don Krzysztof Kolumb! Zawołał paź królewski, i żeglarz postąpił naprzód, pełen radosnej nadziei. Pierwszeństwo oddane człowiekowi, na którego patrzono z lekceważeniem, a nawet pogardą, wielce obecnych zadziwiło, i stało się przedmiotem licznych domysłów. Wkrótce jeden z urzędników dworskich przybył dla odebrania próśb, Luis zaś, niezadowolony z przerwania rozmowy, opuścił przedpokoje. Ferdynand de Talavera nie zapomniał o rozkazach króla; zamiast jednak przydania prałatowi doradców zdolnych pojąć pomysły Kolumba, oboje królestwo wybrali na nieszczęście sześciu czy siedmiu dworzan, poczciwych wprawdzie, lecz nieprzywykłych do badań naukowych. Wobec takiego zebrania stawiono słynnego odkrywcę. Po zwykłych formalnościach wstępnych, arcybiskup Grenady zabrał głos w imieniu komisji: - Dowiadujemy się, rzekł, don Kolumbie, że starasz się o pomoc rządu dla odbycia podróży przez ocean Atlantycki, celem odkrycia nieznanych krajów. - Taki jest rzeczywiście mój zamiar, najprzewielebniejszy ojcze. Rzecz ta tylokrotnie już była roztrząsana, iż nie mam potrzeby na nowo jej rozwijać. - W Salamance kilku duchownych podzielało twe widoki, lecz większość była im przeciwna. Wszelako ich wysokości raczyli ustanowić komisję, dla bliższego ich rozpatrzenia. Jakiegoż uzbrojenia wymagasz, by pod opieką Boską uskutecznić swe zamiary? - Wasza eminencja mówisz prawdę; wszystko spełni się pod opieką Boską, ku czci i chwale Jego imienia. Przy takiej pomocy niewielkich potrzeba mi środków: żądam tylko dwóch statków z potrzebną załogą, pod banderą królewską. Członkowie komisji spojrzeli po sobie z zadziwieniem; jedni z nich w tym skromnym wymaganiu widzieli lekkomyślność zapaleńca, drudzy niezachwianą wiarę. Arcybiskup należał do pierwszych. — Niewiele to, zaprawdę, rzekł, a chociaż wojna wyczerpała zasoby państwa, uzbrojenie przecież dwóch statków sił jego nie przechodzi. Trzeba nam jednak porozumieć się co do warunków: życzysz zapewne, senior, otrzymać dowództwo wyprawy? — Bez tego nie mógłbym ręczyć za skutek; żądam władzy admirała królewskiego, gdyż siła moralna dwóch koron powinna wesprzeć człowieka dźwigającego całe brzemię odpowiedzialności. — To słusznie, nikt temu nie zaprzeczy. Ale jakich w swym przedsięwzięciu upatrujesz korzyści dla kraju? — Najpierw chwałę Bożą i rozszerzenie świętej religii chrześcijańskiej. Ferdynand de Talavera i wszyscy obecni pobożnie się przeżegnali. — Następnie pozyskanie dla ich wysokości nowych krajów; wiadomo bowiem, że jego świątobliwość, papież, przyznaje monarchom chrześcijańskim własność zdobytych na poganach przestrzeni