Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
W końcu zaczynamy wierzyć, że to, co kosztowało nas rok życia, zdołaliśmy wchłonąć w ciągu dwudziestu czterech godzin. Wspomnienia są na ogół krótsze niż godziny, których dotyczą; zdarza się jednak niekiedy, że nasze myśli rozciągają niepomiernie jakiś drobiazg, sekundę zamieniamy w rozdział i nie musi to zależeć od ciężaru gatunkowego sprawy, którą dygestionuje nasza pamięć. Ufam złożoności tego wstecznego procesu, pozwolę mu się prowadzić, to nie jest działanie na oślep. Pamięć jest mądra. Potrafi dokonywać nie tylko syntezy i analizy, ale także wyboru, rozróżnia znaczenie twarzy, słów, gestów. Pozwala nam na długie lata zachować jakiś ton, który nas dotknął czy uraził, grymas ust, który wywołał w nas niechęć, umie utrwalić spojrzenie, które dało nam radość, zasuwa zasłonę na rzeczy, które niewiele dla nas znaczyły. Pamięć może mieć źródło w instynkcie samozachowawczym (zwierzęta!), ja jej nadaję cechę intuicji, niech za mnie powie to, co było najważniejsze w „sprawie Lilki". Były takie szczęśliwe czasy, kiedy prowadziłam pamiętnik. Wtedy nie interesowało mnie patrzenie w przeszłość faktów ani emocjonalna retrospekcja. Wyrosłam z pamiętnika jak ze szkolnego fartucha i w kalendarzyku obok terminów kolokwiów i randek napisałam: „W życiu kobiety lata między osiemnastym a osiemdziesiątym rokiem życia nie nadają się do notowania w dzienniku". Symbolistka, uznałam, że załatwione, że przez odrzucenie pensjonarskiego rekwizytu odcięłam się od spraw kasztanowo-kwiatowych bardzo zasadniczo. Z sadyzmem oprawcy mordowałam swoje nastoletnie rozumowanie, które i tak doszło — bo dojść musiało — do głosu. Drażniąc otoczenie śmiechem z byle czego, buńczuczną młodością, przekoią, cwaniacką pozą i powierzchownym optymizmem, zaczęłam studencki żywot. Mój ówczesny optymizm polegał na głębokiej i nieuzasadnionej wierze w siebie. Życie było poukładane w teczkach z odpowiednimi napisami: „źle", „dobrze", „miłość z wzajemnością", „bez wzajemności" itd. Beztrosko nie brałam pod uwagę podmuchów wiatru, które uporały się z okładkami moich segregatorów, zakręciły kartki w zwariowanym tańcu i zwróciły mi je już luźne, jakże przemieszane. Byłam oślepiona wielkim miastem, studencką egzystencją, tak różną od granatowego życia szkoły, samodzielnością. Samodzielność, samodzielność... otóż to, i ileż w tym przesady. Przychodzi taki moment, kiedy trzeba na siebie popatrzeć, i wtedy wszystko inne powinno zejść na dalszy plan. Nie wiem, czy to trzeba zrobić przed powzięciem jakiejś przełomowej decyzji. Ten moment po prostu się wyczuwa, i jeżeli u mnie jest on styczny z decyzją — to przypadek. Myślę, że każdy choć jeden raz w życiu powinien się trzeźwo zobaczyć, metody mogą być różne. Wstrząs mile widziany, jeśli autokrytycyzm zawiódł. Nie mogę sobie odmówić pewnej wnikliwości, jeśli chodzi o bliźnich. Ale co wiem o sobie? Jaki jest moralny bilans z ostatnich czterech — nie tyle przeżytych, ile zagarnianych łapczywie — lat? Moja przyjaciółka, Agnieszka, lansowała w akademiku osobliwą wersję sądu ostatecznego: „Dziewczynki, to będzie tak, mówię wam. Idzie sobie duch swobodnie, oddycha głęboko, bo skacowany nieco po marnym życiu ziemskim. A tu stoi św. Piotr z całą filmową aparaturą. Odbiera wszystkim nadchodzącym taśmy, na których dokładnie i wbrew ich życzeniom zarejestrowane jest wszyściutko. Zilustrowane grzeszne myśli, utrwalane te uczynki, do których nikt nie chce się przyznać nawet przed sobą. Duchy łączy się w grupy, które się znały za życia. Wskazują im miejsca i zaczyna się wyświetlanie. I tak wszystkie taśmy kolejno. Nareszcie można się dowiedzieć, kto jaki był i co o tobie myślał. Macie głowę? Widziała która takie piekło?" Przylgnął do mnie ten chytry pomysł, staram się tu wyświetlić swoją taśmę z bezwzględnością św. Piotra. Gdybym chciała oszczędzić sobie kadrów, w których moja postać w czarnych maluje się barwach, nie zaczynałabym tego. Podsumowaniem rozgoryczenia może być zerwanie z chłopakiem. Szkoda, że nie można obrazić się na epokę