Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Usta Giordino zaczęły się rozluźniać w uśmiechu i powoli ukazywać zęby. - A teraz moja następna sztuczka... - Daj sobie spokój - warknął brutalnie Pitt. - Ruszajmy, do jasnej cholery. Musimy dostać się do willi i wrócić na czas, aby dołączyć do następnej grupy. - Długo będziemy iść w tamtą stronę? Pitt przełaził już przez otwór w kracie. - Zeszłej nocy w tę szedłem osiem godzin, więc myślę, że wyrobimy się w osiem minut. - Jak? Masz mapę? - Coś lepszego - odparł Pitt z niemal posępnym spokojem, pokazując torbę lotniczą. - Daj latarkę. Giordino sięgnął do torby, wyjął reflektorek o średnicy niemal piętnastu centymetrów i podał go Pittowi przez dziurę. - Spora sztuka. Co to jest? - Podwodna Jasność Allena. Aluminiowa obudowa zachowuje wodoszczelność do głębokości dziewięciuset stóp. Nie będziemy nurkować, ale latareczka jest nie do zdarcia i rzuca długi wąski snop o natężeniu stu osiemdziesięciu tysięcy luksów. Dlatego pożyczyłem ją sobie ze statku. Giordino wzruszył tylko ramionami, a kiedy wślizgnął się za Pittem, przystanął i powiedział: - Poczekaj chwilę, usunę dowody zbrodni. - Potem manipulując zwinnie krótkimi grubymi palcami odwiązał poszarpane kokony ładunków, a kiedy przykrył dymiące szczątki stosem odłamków kamiennych, odwrócił się w stronę Pitta i zmrużył oczy, próbując przyzwyczaić je do półmroku. Pitt skierował w ciemność snop światła. - Popatrz na ziemię. Rozumiesz teraz, dlaczego nie potrzebuję szczegółowej mapy? Silny blask wyłowił z mroku plamy zaschłej krwi, pstrzącej strome szczerbate schody; w niektórych miejscach widniały całe skupiska czerwonych plam, w innych - tylko pojedyncze punkciki. Schodząc po schodach Pitt drżał, nie tyle zresztą na widok śladów swojej krwi, co z powodu drastycznej zmiany temperatury, panujący bowiem na zewnątrz skwar popołudnia raptownie ustąpił miejsca wilgotnemu chłodowi zatęchłego labiryntu. Stanąwszy u podnóża schodów puścił się truchcikiem, a rozkołysane światło jego latarki poruszyło całą lawinę cieni, skaczących ze spękanego sklepienia na prymitywnie obrobioną kamienną posadzkę. Poczucie samotności i lęku, jakie towarzyszyło mu minionej nocy, nie dawało o sobie znać, bo był przy nim Giordino, niezawodny przyjaciel od wielu lat i niezniszczalny obrzyn z twardych mięśni. Tym razem nikt i nic nie zdoła go powstrzymać, pomyślał z zawziętością Pitt. Jedną za drugą mijali rozwarte paszczęki kolejnych korytarzy. Pitt nie spuszczał wzroku z posadzki, tropiąc plamki krwi; na skrzyżowaniu o wielu wylotach przystanął na moment i uważniej przyjrzał się śladom - korytarz, w którym biegły dwie czerwone nitki, kończył się ślepo, należało więc podążać za jedną nitką. Ciało Pitta było już piekielnie obolałe, a pole widzenia, co stanowiło zły znak, zaczęła ograniczać mu obwódka z mgły. Był wyczerpany do szpiku kości, odczuwał to w każdym drętwiejącym zakończeniu nerwu. Potknął się i byłby upadł, gdyby Giordino nie chwycił go z siłą imadła i nie podtrzymał. - Przestań się forsować, Dirk - powiedział stanowczo Giordino, a jego słowa poniosły się po labiryncie słabym echem. - Nie ma sensu przesadzać. W twoim stanie powinieneś sobie odpuścić odgrywanie bojowego amerykańskiego chłopaka. 8 - Afera... - To już niedaleko - odparł z wysiłkiem Pitt. - Pies powinien leżeć jakieś dwa zakręty dalej. Ale pies zniknął i tylko kałuże zakrzepłej krwi znaczyły miejsce, gdzie w agonii wytrząsł z siebie resztki żywota. Pitt stanął jak wryty i gapił się na wielkie plamy. Ciężki odór krwi wisiał w korytarzu i nie tyle przebijał, co pogłębiał panującą w nim zgniłą atmosferę. W duszy Pitta odżyły z wielką wyrazistością szczegóły walki: roziskrzone ślepia psa, sus w ciemnościach, nóż tonący w podatnym ciele, skowyt bólu. - Idziemy - powiedział ponuro Pitt, zapominając o znużeniu. - Do drzwi mamy tylko dwadzieścia pięć metrów. Teraz już Pitt nie potrzebował żadnych śladów - tak dokładnie pamiętał dotyk każdego centymetra ścian i posadzki, że dałby głowę, iż bez latarki, w zupełnych ciemnościach, jak po sznurku trafi do wyjścia. Po kilku chwilach spiesznego marszu nowszą, betonową częścią podziemi, krąg mocnego światła wymacał w mroku masywne wrota. - To tu - powiedział Pitt pomiędzy jednym a drugim ciężkim oddechem. Giordino wysunął się przed niego, nie tracąc czasu uklęknął i jął badać palcami wąską szczelinę pomiędzy drzwiami a ościeżnicą. - Cholera - mruknął. - O co chodzi? - Wielka zasuwa po tamtej stronie. Nie mam sprzętu, żeby się do niej dobrać. - Spróbuj zawiasów - zasugerował szeptem Pitt. Skierował światło na przeciwległy bok drzwi. Jego słowa wisiały jeszcze w powietrzu, gdy Giordino wyszarpnął z torby krótki, ostro zakończony łom i wziął się do podważania długich zardzewiałych gwoździ. Kiedy uporał się ze wszystkimi, położył je cicho na posadzce i pozwolił Pittowi uchylić drzwi. Pitt wyjrzał przez rozszerzającą się szczelinę - ani żywej duszy w polu widzenia, ani dźwięku prócz ich posapywania... Otworzył drzwi na oścież, mrużąc oczy w ostrym słońcu, kilkoma susami przeciął balkon i wiedząc, że Giordino depcze mu po piętach, wpadł na schody. Drzwi do gabinetu były otwarte, zasłony wydymały się i falowały w zachodnim wietrzyku. Pitt rozpłaszczył się na murze i nastawił ucha; mijały sekundy, pół minuty, a w gabinecie wciąż panowała niezmącona cisza. Gospodarzy nie ma w domu, uznał Pitt, albo doskonale udają martwych. Głęboko zaczerpnął powietrza, skręcił szybko i wszedł do środka. Gabinet był pusty i wyglądał dokładnie tak, jak go Pitt zapamiętał: kolumny, klasyczne meble, barek, miniatura okrętu podwodnego. Pitt podszedł do półki i uważnie obejrzał maleńką łódź. Heban, z którego wyrzeźbiono kadłub i wieżę, lśnił jak atłas, każdy zaś szczegół - od pojedynczych nitów do mikroskopijnej haftowanej flagi bojowej cesarskich Niemiec - sprawiał tak niewiarygodnie realistyczne wrażenie, iż Pitt spodziewał się, że lada chwila z włazu wypadnie lilipucia załoga, by zająć stanowiska przy działkach pokładowych